Przy symulacjach tego, co może się zdarzyć po wyborach, przez kogo zostanie stworzony rząd, poruszamy się trochę we mgle, bo nie znamy nawet przybliżonych wyników nadchodzącej elekcji, ale można przyjąć za pewnik, że zwycięstwo będzie należeć do jednej z dwóch wielkich formacji prawicowych - PO lub PiS. Uważam - ze względów, o których nie ma miejsca tu wspominać - że bliższe wyborczego sukcesu jest to drugie ugrupowanie.

Reklama

Ważne jednak, że nawet gdyby wygrała Platforma, to przewaga tej dwójki nad pozostałymi partiami będzie znacząca (jedynie LiD, dzisiaj niedoszacowany, może pokusić się o nawiązanie pewnej rywalizacji, ale wynikiem możliwym i satysfakcjonującym winno być zdobycie co najwyżej 15 - 18 proc. głosów).

Jest prawdopodobne, że część partii mniejszych (zwłaszcza dotyczy to LPR, najmniej PSL) może nie dostać się do parlamentu i wraz z innymi, jeszcze słabszymi podmiotami (np. Prawica Rzeczpospolitej, UPR, partie emeryckie, Partia Kobiet czy Zieloni) zwiększyć procent tzw. głosów zmarnowanych. To te głosy, które w każdych wyborach padają na formacje nieprzekraczające 5 proc.

Najwięcej było ich w wyborach 1993 roku, bo aż prawie 35 proc.! W nadchodzącej elekcji nie powinny one przekroczyć 10 proc., ale i tak - wraz z obecnie stosowaną metodą liczenia głosów - będą znacznie wzmacniać partie wielkie. Nie stanie się to tak, jak we wspomnianym 1993 roku, kiedy SLD przy poparciu zaledwie 20 proc. elektoratu uzyskał ponad 37 proc. mandatów, ale efektem tych dwóch czynników (metody liczenia i „marnowania” głosów poprzez oddawanie ich na partie nieprzekraczające 5 proc.) będzie znaczna nadreprezentacja PO lub PiS w Sejmie.

Reklama

Jakie mogą być skutki tego stanu rzeczy? Takie, że przy poparciu około 30 proc. partia zwycięska zostanie obdarzona około 180 - 200 mandatami poselskimi. Przy wejściu do Sejmu jedynie PO, PiS i LiD ta liczba może nawet przekroczyć 231, ale taka sytuacja raczej się nie zdarzy - próg na pewno przekroczy PSL lub Samoobrona, a może nawet obie te partie.

Formacja zwycięska stanie więc przed pokusą, by podzielić tą, która zajmie drugie miejsce, i przy ewentualnej kooptacji np. PSL stworzyć większościowy gabinet. Zatem posłowie ugrupowania, które zajmie drugie miejsce, będą zachęcani do poparcia nowego rządu i utworzenia nowego klubu, którego członkowie zostaną obdarzeni udziałem w egzekutywie, formowanej przez partię zwycięską i - jako się rzekło - ewentualnie PSL.

Porzucenie swej dotychczasowej formacji nie nastręczy specjalnych trudności, owi posłowie bowiem nie staną przed koniecznością wspierania gabinetu z udziałem populistów lub postkomunistów - nie będzie się to więc wiązało ze zdradą ideałów czy "obciachem". Polityk PO wychodzący ze swego klubu, by poprzeć gabinet PiS i PSL, nie narazi się na takie ataki jak w obecnej kadencji; poseł PiS zdradzający swoją macierzystą partię po to, by współtworzyć rząd PO i ludowców, także łatwo będzie mógł to sobie i swym wyborcom wytłumaczyć.

Reklama

Jeśli wygra PiS, co - jak napisałem - wydaje mi się bardziej prawdopodobne, to "zdrada" posłów Platformy będzie o tyle ułatwiona, że byłaby to kolejna klęska tej formacji pod przywództwem Donalda Tuska i wypowiedzenie mu posłuszeństwa jeszcze łatwiej dałoby się wytłumaczyć wyborcom i partyjnym kolegom.

Być może lider PO zdołałby zachować władzę w klubie i w partii, ale nie dyscyplinę i całkowite podporządkowanie. Konserwatywni secesjoniści, np. pod wodzą Jana Rokity, byliby poniekąd usprawiedliwieni - ich działanie można by wszak rozumieć jako, co prawda, przeciwko lojalności partyjnej, ale jednocześnie jako akt propaństwowy, dokonany w imię racji stanu i mający zapobiec sojuszowi PO z postkomunistami.

Tak właśnie zresztą należy rozumieć piątkową decyzję Rokity - przez swoje odejście czyni bardziej prawdopodobną porażkę Platformy. Liczy na to, że kolejna klęska Tuska spowoduje jego obalenie lub - co bardziej prawdopodobne - wewnątrzpartyjną i wewnątrzklubową rebelię zakończoną secesją. Rokita byłby w takim wypadku naturalnym liderem tej rebelii i jako przywódca kilkunastu lub kilkudziesięciu posłów PO mógłby z czystym sumieniem pójść na kooperację z Kaczyńskimi.

Także prezes PiS nie może być pewien, że gdyby przegrał z PO, to na współpracę ze zwycięską partią nie pójdą tacy politycy, jak Kazimierz Ujazdowski, Paweł Zalewski czy Jerzy Polaczek.

Przewaga szefa PiS nad swym odpowiednikiem w PO jest jednak taka, że - oprócz tego, że jest bardziej pewny zwycięstwa - przez ostatnie dwa lata uczynił ze swojej partii jeszcze bardziej jednorodną i zdyscyplinowaną drużynę, pozbywając się po drodze potencjalnych rebeliantów (Marek Jurek, Kazimierz Marcinkiewicz, Artur Zawisza). Jak zauważył Piotr Zaremba, przy Kaczyńskim zostali działacze bardziej "przaśni". Ale to oni mogą być na wagę złota w przyszłej kadencji, a nie samodzielnie myślący i niezależni secesjoniści.

To, co na pozór wydaje się słabością ugrupowania, może być paradoksalnie jego siłą. Dlatego też obaj liderzy największych partii będą stosować przy układaniu list wyborczych "urawniłowkę", będą sprawdzać i testować lojalność oraz posłuszeństwo, eliminować potencjalnych rebeliantów. Nadchodzi czas posłusznych kaprali.