Jest rok 2003. Jan Rokita, wówczas wpływowy polityk Platformy Obywatelskiej, odwiedza gabinet premiera Leszka Millera. Rozgląda się po ścianach, przypatruje meblom. "Czego pan szuka?" - pyta Miller. "Przecież pan wie, że tu jest to, co mnie ekscytuje" - odpowiada Rokita.
Spotkanie dotyczyło wspólnej walki o pozycję Polski w Unii Europejskiej, ale to akurat nieistotne. Tak tę sytuację zapamiętał Leszek Miller. Dwaj ludzie władzy, kochający rządzenie ponad wszystko, wyczują się na kilometr.
Okazji do kontaktów było co niemiara, ale znają się słabo. Rokita zasiadał we wszystkich Sejmach od 1989 roku. Miller był posłem w latach 1991-2005. Ale Rokita nigdy nie nawiązywał rozległych towarzyskich kontaktów. Miller zaś to typowy introwertyk. Reszty dopełniały polityczne rowy, które w ostatnich latach stały się przepaściami.
Co więc pozwala pomieścić ich w jednym tekście? Obaj są wybitnymi politykami, którzy na różnych krańcach sceny zostali wypchnięci ze swego naturalnego środowiska. Obaj padają, choć z zupełnie różnych przyczyn i w innych okolicznościach, ofiarą systemu partyjnego, który potrafi postawić wolę liderów ponad największe nawet zasługi (przypadek Rokity) czy autentyczne społeczne poparcie (casus Millera).
Pożegnanie i bijatyka
Jan Rokita ogłosił nieomal z minuty na minutę, że funduje sobie polityczne wakacje. Długo nie będzie można zapomnieć człowieka, który w studio TVN 24 z pogodnym uśmiechem oznajmia, że odchodzi, po czym odpina mikrofon, zaburzając na moment logikę medialnego widowiska. Przesadny patos? Teatr? Liliana Sonik, krakowska opozycjonistka z czasów PRL, a teraz żona europosła PO Boguslawa Sonika, tak tego nie odbiera: - Na moment polityka z karykatury nabrała wymiaru epickiego. I na pewno byliśmy świadkami osobistego dramatu, porażki, ale czy klęski? Przypomnijmy, ile razy już grzebano Rokitę. A podnosił się za każdym razem.
Trudno nie uznać tych słów osoby bliskiej poglądom Rokity (walczył dla niej o miejsce na krakowskiej liście PO) za pocieszanie się. Liliana Sonik znalazla się w doborowym gronie publicystów i polityków wychwalających elegancję i klasę Rokity. Ale tak naprawdę te pochwały podszyte były melancholijną rezygnacją. Polityk nie zerwał z własnym ugrupowaniem. Jego kapelusz wciąż leży porzucony na stoliku Platformy Obywatelskiej. Trudno jednak opisać racjonalny scenariusz szybkiego powrotu wygnańca.
Jest wiele powodów odejścia Rokity - wśród nich osobisty dramat człowieka postawionego w niezręcznej sytuacji przez ambitną żonę. Inaczej Leszek Miller. On został po prostu usunięty z list wyborczych lewicy. Równie bezceremonialna była jego odpowiedź. Na drugi dzień szybkie przerzucenie się do obozu Andrzeja Leppera. I na dokładkę start w Łodzi przeciw szefowi SLD Wojciechowi Olejniczakowi.
"Oglądałem w telewizji Millera i widziałem go takiego jak dawniej, odmłodniałego o pięć lat, dynamicznego, pełnego wiary i nadziei, bo przecież nie miłości" - emocjonuje się dawny rzecznik jego rządu Michał Tober. I rzeczywiście, wszystko było jak dawniej: ironiczne zwischenrufy wypominające Olejniczakowi związki z Łowiczem, a nie Łodzią, i buńczuczne: "Ja jeszcze nie kończę".
Nie zmienia to faktu, że Miller, wiążąc się z obozem Leppera, wybrał ponad wygnanie nawet nie wojnę, ale bijatykę. Jego start w barwach Samoobrony - partii walczącej o przekroczenie pięcioprocentowego progu - nie jest wyborem marzeń byłego "żelaznego kanclerza". Sam się do tego przyznaje, trzymając się kurczowo jednego argumentu: niech czerwoną kartkę pokażą mi wyborcy, a nie parę osób układajacych listy. To bardzo filmowa sytuacja: ostatni być może start wysłużonego zawodnika, który chce się potwierdzić. Gdy widziałem go, jak wchodzi do radiowej Trójki w kurtce moro i dżinsowej koszuli, szpakowaty, zawzięty upadły lider, czułem jego emocje równie dobrze jak emocje Rokity żegnającego się z Polakami do kamer.
Chłopcy z problemami
Jeden ogłasza, że kończy, drugi staje do końcowego boju. A jak zaczynali? Bo coś jeszcze ich łączy. Obaj dorastali w niełatwych warunkach, choć różne były to trudności. Miller, chłopak z robotniczego Żyrardowa, wychował się w rozbitej rodzinie bez ojca. W wywiadzie dla Roberta Mazurka w DZIENNIKU opowiadał, chyba szczerze, o swojej zazdrości, gdy szedł pracować fizycznie i mijał swoich rówieśników biegnących do liceów czy techników. Rokita, też wychowany bez ojca, skończył liceum, lecz przebijał się przez świat z pozycji grubawego chłopca szukającego ratunku w intelektualnej przewadze nad kolegami. Miller, twardziel (służył przez trzy lata na łodzi podwodnej), wybrał pracę w aparacie komunistycznej partii zapewniającej w PRL stosunkowo szybki awans społeczny takim jak on - zdeklasowanym i zagubionym. Młodszy o 13 lat, ukształtowany wśród samych kobiet, "maminsynek" Rokita wybierze sprzeciw wobec opresyjnego systemu. Sprzeciw związany z fizycznym ryzykiem.
W maju 1977 roku licealista Rokita idzie krakowskimi ulicami wraz z tłumem ludzi, w większości studentów, manifestować po śmierci Staszka Pyjasa zamordowanego przez komunistyczną Służbę Bezpieczeństwa. Milicja nie interweniuje, ale wyczuwa się jej obecność, a wraz nią zagrożenie. W tym samym czasie 31-letni Miller, robotnik po partyjnych szkołach, wkracza do nieprzytulnego gmachu Komitetu Centralnego PZPR w Warszawie. Podejmuje tam pracę.
Kolejne lata będą ten kontrast pogłębiać. Leszek Miller pnie się po szczeblach kariery. Wydział Młodzieży i Sportu przy KC, sekretarzowanie Komitetowi Wojewodzkiemu w Skierniewicach, wreszcie członkostwo w Biurze Politycznym, czyli ścisłym kierownictwie partii. To przede wszystkim lekcja rządzenia sprowadzającego się jednak w dużej mierze do administrowania zdemoralizowanym partyjnym aparatem. - Nauczył się przyznawać dobra, przydzielać samochody i manipulować ludźmi - opowiada niezbyt mu życzliwy polityk SLD.
Jan Rokita zostaje w czasie solidarnościowego karnawału szefem Niezależnego Zrzeszenia Studentów na Uniwersytecie Jagiellońskim. Podczas stanu wojennego ucieka przed milicją w przebraniu kobiety, zostaje osadzony w więzeniu, później bierze lekcję polityki w milicyjnych aresztach. Aby zaszkodzić niedemokratycznej i niesuwerennej władzy, przyłącza się nawet do anarchizującej organizacji Wolność i Pokój. "Wśród instynktownych antykomunistów by bodaj pierwszym człowiekiem, który uczył mnie politycznego myślenia" - wspomina kolega z NZS Bartłomiej Sienkiewicz. Ale istotą ówczesnego politykowania jest jednak kontestacja. Musi to boleć Rokitę, wyznawcę krakowskiej szkoły historycznej stawiającej na silne państwo. Realnym konserwatystą jest wtedy Miller.
Ci odlatują, ci zostają
Rok 1989 to czas triumfu Rokity i początek kłopotów Millera. Ten pierwszy wchodzi do Sejmu kontraktowego dzięki sympatii Bronisława Geremka, który wypatrzył go na konferencji poświęconej prawom człowieka w Niepołomicach. Dystyngowany profesor znosi nawet to, że łysiejący, wygadany 30-latek ma zwyczaj przemawiania z ręką w kieszeni. W konsekwencji Rokitę czeka uprawianie polityki środowiskowej. Trafia do lewicowego ROAD i centrolewicowej Unii Demokratycznej, choć sam ma konserwatywny temperament i raczej konserwatywne poglądy. Ukoronowaniem tej kariery staje się kierowanie przez rok Urzędem Rady Ministrów za czasów rządu Hanny Suchockiej. Sam powie po latach. że woda uderzała mu czasem do głowy. Jego przeciwnicy i partyjni koledzy przedstawiali go wówczas dość zgodnie, acz z różnym natężeniem zawiści, niechęci lub tylko krytycyzmu, jako aroganta. Po latach, gdy jego kolega i rywal z PO Bronisław Komorowski będzie zapewniał Sejm: "Nie jestem politycznym brojlerem", wszyscy uznają, że była to aluzja do przedwczesnego awansu nadambitnego Rokity. Z drugiej strony, nawet jeśli był on przedwczesny, zapewnił politykowi trwałą pozycję w kolejnych parlamentach i partyjnych konstelacjach.
Miller zostaje z rozpędu sekretarzem generalnym nowej partii - SdRP, skupiającej postkomunistów szukających miejsca w nowej rzeczywistości, co miał im ułatwić majątek dawnej PZPR. Nadal więc dzieli gabinety i samochod, ale ziemia zaczyna mu się palić pod nogami. W roku 1991 padają wobec niego najcięższe zarzuty - karne i polityczne. Dotyczą udziału w transferze radzieckich pieniędzy dla słabnącej PZPR. Posłowie prawicy wychodzą demonstracyjnie z sali, gdy próbuje przemawiać w Sejmie. Nawet część polityków lewicy - Cimoszewicz, Oleksy - naciska w 1991 roku, aby go poświęcić. Zdaniem cytowanego już polityka SLD był to jedyny moment, gdy widział Millera bliskiego załamania.
Staje się symbolem betonu. Po latach i on sam, i Oleksy, będą twierdzić w wywiadach, że rola Millera, PZPR-owskiego "zakapiora", to skutek świadomego podziału ról. Kwaśniewski miał być potrawą dla tych wyborców, którzy chcieli zgubić, a w każdym razie zapomnieć o swoim peerelowskim ogonie. Miller - zadowolić tych smakoszy, którzy się takim ogonem chlubili.
Jeśli jednak był to teatr, to przedstawienie mogło się dla Millera skończyć szybko, i to paradoksalnie po wyborczym triumfie jego obozu.
Ryszard Bugaj wspomina, jak podczas koalicyjnych rozmów SLD, PSL i Unii Pracy w 1993 roku Miller z uporem siadał na skraju negocjacyjnego stołu. - Co ten facet tu robi? - oburzali się potencjalni sojusznicy. - Jutro go tu nie będzie - obiecywał Oleksy, ale nazajutrz Miller wracał. To wrażenie potwierdza dziś sam Oleksy: - Traktowano go jako przeżytek, relikt przeszłości, więc jego kariera była zagrożona. O jego dalszym losie zdecydował Kwaśniewski, proponując mu stanowisko ministra pracy.
Miller przetrwał i zaczął się umacniać. W 1996 zostaje ministrem spraw wewnętrznych. W 1997 szefem SdRP. W 1999 tworzy jednolitą partię - Sojusz Lewicy Demokratycznej. Staje na jej czele i prowadzi w dwa lata później do wyborczego zwycięstwa.
Ogień i woda
Gdyby zderzyć ówczesnego Rokitę i Millerta, można by napisać traktacik o stylach uprawiania polityki przez dawnych antykomunistycznych opozycjonistow i funkcjonariuszy komunistycznego państwa. Rokita - kapryśny i błyskotliwy. Niewyrzekajacy się dla polityki swoich historycznych i literackich zamiłowań. Niepunktualny. W rodzinnym Krakowie otwierający zaimprowizowane "biura" w kawiarniach. Niezorganizowany i ekscentryczny. Potrafiący założyć słomkowy kapelusz do sandałów.
Miller - skupiony i nieodzywajacy się bez potrzeby, nienazywany wprawdzie jak Wiaczesław Mołotow "kamienną dupą", ale potrafiący przetrwać wszystkich na partyjnych nasiadówkach - tak jak na opisanych już koalicyjnych negocjacjach. Punktualnie stawiający się w mediach i precyzyjnie odpowiadający na pytania. Nietracący niepotrzebnie czasu, także na nieużyteczne w bieżącej dzialalności lektury i doznania. Owszem, wymieniający jako swoją ulubioną książkę "Mistrza i Małgorzatę", ale niezdolny jak Rokita debatować ze znajomymi o kulturze kreteńskiej. Zaczynający od siermiężnych liliowych garniturów, ale ubierający się coraz lepiej. U schyłku lat 90. niemający podobno wśród polityków konkurenta w symetrycznym wiązaniu krawata.
Ogień i woda. Postkomunistyczne uładzenie i postopozycyjny nieład. Tylko że jak w każdym stereotypie, i w tym jest trochę prawdy, i sporo przesady. Bo wśród wywodzących się z opozycji można znaleźć cichych pracusiów, jak wspomniany Bronisław Komorowski. I nie wszyscy politycy dawnej PZPR chcieli naśladować perfekcjonizm Millera. Rokita wspomina, jak to w 1998 roku w Radio Zet debatujący z nim lider SLD nie chciał jeść przygotowanego przez stację śniadania, nie mówiąc o udziale w jałowych dyskusjach smakoszów. "Człowiek ciężkiej politycznej roboty. Kilof, przodek, kopalnia" - tak widział wówczas krakowianin polityka z Żyrardowa.
Obu wieloletnich antagonistów wiele jednak łączyło. Obaj musieli pokonywać wiele zaległości typowych dla wszystkich Polaków, którzy wychowali się w PRL. Miller już w latach 90., gdy szykował się do objęcia władzy, jeździł na kursy angielskiego do Irlandii. I wprawdzie jeszcze jako premier miał podczas dyplomatycznych wyjazdów kłopoty z odpowiedziami na pytania zagranicznych dziennikarzy, ale z szefami innych rządów jakoś się porozumiewał. Rokita też trafił w końcu do szkoły językowej - w Wielkiej Brytanii. Czy to przypadek, że stało się to wówczas, gdy on z kolei sposobił się do przejęcia władzy?
Choć pracują w różnym rytmie, obaj potrafią rzucić wszystko dla ciężkiej politycznej orki. Rokita słynął z tego, że jako szef klubu parlamentarnego PO potrafił nie jeść cały dzień, bo po prostu o tym zapominał. Millerowi coś podobnego musiało się przytrafić wielokrotnie.
Obaj potrafią być w słowach brutalni do okrucieństwa. Miller swoimi szokującymi powiedzonkami typu: "Nie pochodzimy od jednej małpy" (do posła ZChN) budował swą reputację twardziela. Rokita chłostał słowami "antypaństwową opozycję" w czasach rządu Suchockiej i wygrywał słowne pojedynki z wyszczekanym Włodzimierzem Czarzastym podczas przesłuchań przed komisją śledczą. U Millera więcej jest reżyserii, złośliwi twierdzili, że nawet seksualne aluzje, z których słynął, wymyślał razem z doradcami, choć Michał Tober przedstawia dawnego szefa jako mistrza improwizacji. Rokita improwizuje z pewnością i preferuje gryzącą ironię ponad uderzenia między oczy. Obaj są fighterami, którzy dadzą się porąbać za celną ripostę.
Miłość do władzy
Tak naprawdę obaj byli i są solistami. Owszem, grającymi, gdy trzeba, w zespole, ale nigdy niezapominającymi o własnych celach. Po wyliczeniu długiego katalogu różnic Miller tak kwituje swego przeciwnika: - Cenię pana Rokitę za to, że nie jest obłudny i nie ukrywa, że jego celem jest zawsze władza.
Rokita mówił to samo, opisując Millera jako "chuligana", który nie boi się rządzenia. O sobie opowiadał z kolei, że jako poseł opozycji po prostu się nudzi. I podobno tylko tak wyjątkowe zdarzenia jak udział w komisji śledczej były w stanie na dłużej przykuć jego uwagę.
Oczywiście władza jest dla nich czymś zupełnie różnym. Rokita uwielbia na ten temat teoretyzować, stąd jego znajomi mogą wyrecytować na pamięć jego uzasadnienia. - Janek jest wyznawcą poglądu Arystotelesa: polityka, sprawowanie władzy to najwyższa forma wpływania na rzeczywistość - mówi Bartłomiej Sienkiewicz, ekspert do spraw wschodnich, ale też dawny doradca PO.
Jan Rokita, jak się zdaje, wierzy w tę maksymę. W roku 1992, 1993 trochę się jeszcze tą władzą bawił. Jak opisywał jego bliski współpracownik Zdobysław Milewski, zostawał w gmachu URM do późna w nocy. A gdy doszło do strajku w Tychach, jako gorący zwolennik silnej władzy wręcz delektował się przygotowaniami do nigdy nieprzeprowadzonej policyjnej pacyfikacji. Był wyznawcą masymy margrabiego Wielopolskiego, że "dla Polaków da się zrobić wiele. Z Polakami - nic". Kapitalistycznych reform gotów był bronić w warunkach zbliżonych do oświeconego absolutyzmu.
Pogląd, do czego ma mu służyć władza, zmieniał potem wielokrotnie, stając się jednym z najmocniej poszukujących polityków w Polsce. Przyjął wiele poglądów antykomunistycznej prawicy (na przykład o potrzebie radykalnej lustracji), a ze swej wizji naprawy państwa uczynił około roku 2005 nie tylko spójny system, ale rozpisany na miesiące i lata scenariusz. Zyskując popularność jako śledczy w aferze Rywina, zaczął doceniać znaczenie opinii publicznej. Nadal trzymał rękę w kieszeni i nonszalancko nucił, ale spotykanym na wyborczych szlakach tłumom okazywał serdeczność i zyskiwał wzajemność.
Miller ma więcej problemów z odpowiedzią na pytanie, po co mu władza. Jako główny cel swojego rządu wskazuje integrację z Unią Europejska. Gdy obserwuje się jego polityczną wędrówkę, można odnieść wrażenie, że dbał przede wszystkim - poza interesem własnym i współpracowników - o zapewnienie ludziom dawnej PZPR pełnej partycypacji w życiu publicznym. Służyły temu całkiem zmienne kierunki i cele. Raz odwoływanie się do socjalnych emocji Polaków, raz postawieniem na pragmatycznych solidarnościowych doradców. Raz antyklerykalne kampanie, innym razem faktyczny kompromis z Kościołem w obliczu europejskeigo referendum. Proeuropejski kurs, ale i wystąpienia na kolejnych brukselskich szczytach w roli konsekwentnego rzecznika interesu narodowego.
Partia, czyli kłopot
Do pewnej pustki ideowej motywów Millera, którą można nazwać pragmatyzmem, doskonale pasowało to, co Amerykanie nazywali kiedyś "polityką maszyny". Tą maszyną była własna formacja, coraz silniejsza i bardziej jednorodna, podporządkowana woli jednego lidera. Tworząc w roku 1999 SLD Miller wyeliminował z najwęższych władz największe indywidualności (Cimoszewicz, Oleksy czy Kaczmarek) nie tylko z powodu dawnych porachunków, ale żeby nie przeszkadzali mu swoim jałowym gadulstwem w rządzeniu. W tym sensie stał się prekursorem systemu partyjnego w obecnym kształcie. I w ten sposób przygotował własny polityczny pogrzeb.
Rokita miał zawsze z partiami kłopot. Nie zmieniał ich tak wiele razy, jak sugerowały krakowskie gazety, nazywające go "Jasiem wędrowniczkiem". Tak naprawdę zrobił jeden rozłam - wyprowadzając w 1996 roku grupę posłów z Unii Wolności do Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Pozostałe szyldy to konsekwencja zmian nazw, połączeń i przepoczwarzeń. Ale jego kolejne ugrupowania były słabe, jego pozycja w tych partiach chwiejna, a w ostatniej, silnej Platformie uzyskał - poza krótkim okresem w latach 2003 - 05 - pozycję zaledwie wpływowego outsidera. Pozostał typem utalentowanego państwowca. Urzędnika w zarękawkach piszącego rządowe programy, ale niepotrafiącego przekonać do nich klubowych kolegów.
"Janek myśli kategoriami instytucji, brak mu cierpliwości, aby uwzględniać wrażliwość ludzi. Traktuje ich trochę jak narzędzia w przeprowadzaniu reform" - diagnozuje Sienkiewicz, który obserwował działalność przyjaciela w okresie jego największej świetności, gdy kierował klubem parlamentarnym PO. Ten brak wrażliwości objawiał się i w drobiazgach - gdy doprowadzał jakąś posłankę do płaczu, wykazując jej brak rozumu - i w sprawach poważnych - gdy szykował się do rządów, nie uwzględniając ambicji kolegów z parlamentu. W efekcie "premier z Krakowa" mógł nim wcale nie zostać - nawet w przypadku sukcesu wyborczego PO. Dlatego, że wielu uważało go za "radykała" zbyt bliskiego PiS. Ale i dlatego, że potencjalni sojusznicy nie mieli gwarancji ministerialnych posad, które Rokita chciał rozdawać ekspertom spoza partii.
Rokita, otoczony kiedyś wianuszkiem przyjaciół i wyznawców, nie zbudował środowiska. Uporem zrażał tych, którzy szukali kompromisu z Tuskiem. Niezdolnością do działania tych, którzy chcieli Tuskowi i rządzącemu partią technokracie Grzegorzowi Schetynie stawić czoła. I jedni, i drudzy czuli się opuszczeni przez potencjalnego lidera. - Uzgadnialiśmy z nim jakiś ruch, a on potem nie przychodził na klub albo się nie odzywał - tak opisywał zachowanie Rokity na długo przed jego ostatecznym upadkiem bliski mu parlamentarzysta PO.
W ostateczności wielbiciel silnej władzy musiał się przyznać do jednej, za to istotnej, słabości - po raz ostatni sprawował ją w państwie w latach 1992-93, a we władzach nad silnymi organizmami partyjnymi partycypował przelotnie. Jego wygnanie nastąpiło tak naprawdę na wiele lat przed momentem, gdy pożegnał się z wyborcami w TVN. Gorzki to wniosek, bo mamy do czynienia może z jednym z nielicznych ludzi przygotowanych w Polsce do rządzenia.
Na tym tle bilans Millera wygląda imponująco. Po kłopotach z początku lat 90. pnie się w górę. W kraju, gdzie politycy uciekają na ogół od odpowiedzialności, rządzi partią w sposób absolutny przez pięć lat, a przez trzy jest silnym, choć słabnącym premierem. Absolutnie samodzielny - zmienia ministrów bez uzgadniania tego z kimkolwiek, informując najbliższe otoczenie na 10 minut przed ogłoszeniem decyzji. W roku 2004 cała SLD-owska góra od półopozycjonistów typu Oleksego po akolitów typu Szmajdzińskeigo przyjechała do szpitala, gdzie leżał po wypadku rządowego samolotu, namawiać go do oddania władzy. - Dobrze, oddaję władzę, który z was ją weźmie? Ty? Ty? A może ty? - pytał. Milczeli wystraszeni. SLD przeżywał już poważne kłopoty. Trzeba było mieć odwagę. On ją miał, oni nie.
Miller rządzący umiał wiązać ze sobą ludzi, odwoływać się do grupowego interesu. Mimo publicznego wizerunku człowieka brutalnego, równie sprawnie posługiwał się kijem co marchewką. - Postawił za bardzo na ludzi dawnej ZMS, ZSMP, takich jak Janik, Jaskiernia czy Szmajdziński i większość wojewódzkich baronów. Zrobił to ze względu na ich skłonność do karności i dyscypliny - narzeka po latach Oleksy. Tober, jedyny członek SLD, który zgodził się rozmawiać o dawnym szefie pod nazwiskiem, uważa, że jeśli Miller czymś grzeszył, to nadmiernym zaufaniem okazywanym otoczeniu. - Taktowny, gładki, ale pamiętliwy. Ludzie bali się tej jego pamięci - ocenia inny polityk lewicy, wówczas związany z Millerem. A więc urodzony lider. Kłopot w tym, że tracący samokontrolę. Na przykład gdy w przebraniu górala składał Polakom noworoczne życzenia po kuligu z wielkim potentatem - trudno było o bardziej dosadny symbol zrostu władzy z biznesem. Albo gdy nie znalazł żadnej drogi wybrnięcia z kompromitacji, jaką przyniosła afera Rywina.
Nie zmienia to faktu, że odarty z majestatu władzy, stał się równie samotny jak Rokita. Że dziś nikt poza Markiem Dyduchem nie chce stąpać po politycznych bezdrożach za dawnym przywódcą.
Ojcobójcy
Dramatyzmu tym historiom dodaje ich ludzkie tło. Niewątpliwie dramaty z wątkiem ojcobójstwa robią na publiczności szczególne wrażenie. Mowa oczywiście o ojcobójstwie politycznym.
Wojciech Olejniczak, lat 36, to syn działacza PZPR, który pracował z Millerem w Komitecie Wojewódzkim w Skierniewicach. Upadły lider bywał w jego domu, widywał małego Wojtka. To on zdecydował jednoosobowo, że Olejniczak zostanie ministrem rolnictwa w jego rządzie. Wbrew zastrzeżeniom prezydenta Kwaśniewskiego.
Także w odsunięciu Rokity znajdujemy ojcobójcze wątki. Jego początkiem był spór weterana z grupą młodych lokalnych działaczy PO z Krakowa o kształt listy wyborczej. Mający własne porachunki z Rokitą jeszcze z wyborów samorządowych ludzie ci okazywali publicznie lekceważenie komuś, z kim pracowali w polityce od lat. Paweł Sularz, 32-letni szef krakowskiej organizacji Platformy, odmawia rozmowy o Rokicie. Spotkał go po raz pierwszy jako student w organizacji 3/4 próbującej przeciwstawić się wyborczej ekspansji obozu Kwaśniewskiego. Znając dar uwodzenia młodych ludzi przez Rokitę, można podejrzewać, że doświadczony już wówczas polityk był wtedy dla Sularza i jego kolegów autorytetem.
Tyle że próbując rozróżnić i zważyć racje, nie znajdziemy łatwych odpowiedzi. Olejniczak postępuje dziś zgodnie z najlepszymi tradycjami wypracowanymi przez samego Millera. W roku 1997 ogłosił, że chce odmłodzić kierownictwo SdRP, zniechęcił do kandydowania dotychczasowego przewodniczącego Oleksego i zajął jego miejsce. Są z tego samego rocznika - 1946. Brutalność, z jaką Miller marginalizował najpotężniejszych rywali, stała się dla Olejniczaka niezłą szkołą. Można zrozumieć żal w głosie 61-latka, gdy mówi o małym Wojtku. Ale trudniej współczuć.
Zwolennicy racji Rokity mówią o jego krakowskich przeciwnikach jako nowej bezidowej generacji wypierającej ludzi dawnej antykomunistycznej opozycji. Coś w tym jest. Pogarda okazana Rokicie przez Sularza przed telewizyjnymi kamerami nie budzi uznania. Ale próba rozgryzienia lokalnego konfliktu przy użyciu prostego rozróżnienia na złych i dobrych musi spełznąć na niczym. - Ci młodzi są bezwględni, ale w krytykowaniu ich przez starych jest duża doza hipokryzji. Bo kiedy oni rządzili Platformą, metody były te same. Tyle że dawny szef krakowskiej PO Zbigniew Fijak, przyjaciel Rokity, układał listy kandydatów na modłę dawnej opozycji w kawiarniach, a oni domagają się formalnych procedur - relacjonuje znający krakowskie stosunki konserwatywny działacz Platformy.
Polowanie na drapieżniki
Sprowadzanie losu obu polityków do konfliktu pokoleń byłoby błędem. Sam Miller trafnie wskazuje prawdziwych autorów tej decyzji. Są nim inni liderzy SLD, często jego rówieśnicy, którzy chcą z niego uczynić jedyny symbol niechlubnej przeszłości - tej najdawniejszej, komunistycznej, i tej nowszej, kojarzonej z upartyjnianiem i psuciem państwa, z aferami i radykalnym spadkiem poparcia dla formacji. Miller ma być kimś w rodzaju wampira przebitego osinowym kołkiem, żeby mogła powstać w teorii nieobciążona, otwarta na ludzi dawnej antypeerelowskiej opozycji centrolewica. Nieobciążona, choć ze Szmajdzińskim, Janikiem. Borowskim i nade wszystkim Kwaśniewskim, których współodpowiedzialność za Millerowski system rządów jest bezsporna. Jak w czasach komunistycznych - wystarczy wyretuszować wspólne fotki, usuwając z nich dawnego pierwszego sekretarza.
Także nieobecny przeważnie w Krakowie Rokita nie byłby pewnie tak lekceważąco potraktowany przez lokalnych konkurentów, gdyby wcześniej nie odbył się dwuletni spektakl jego upokarzania w Warszawie, odmawiania mu obiecanego stanowiska szefa klubu, niedopuszczania do władz, nawet tak drobnych szykan jak zwolnienie i niewpuszczenie do Sejmu asystenta, który był dla pozbawionego komórki polityka oknem na świat. Trudno ocenić, ile było w tym sporu ideowego zwolenników III RP z Rokitą, który pozostał zwolennikiem IV, choć krytykował braci Kaczyńskich. Ile personalnych niesnasek między Rokitą i Schetyną, szefem partyjnego aparatu. Ile urazów poobrażanych na brutalnego Rokitę posłów i działaczy. Ile wreszcie obaw Tuska przed zbytnią niezależnością ostatniego historycznego współlidera PO.
Pod koniec ubiegłej kadencji parlamentu nudzący się prezydent Kwaśniewski zaprosił do pałacu Tuska. W bełkotliwym monologu gospodarza jeden wątek powracał najczęściej: pozbądźmy się Rokity i Millera, bo to nasze wspólne utrapienie. My jesteśmy miłymi ludźmi, oni są drapieżnikami,
Można by rzec, że dziś ta rzucona przy stole idea jest realizowana. Na lewicy przez proste centralne retuszowanie list. W PO przez okrążenie popularnego polityka "od dołu". Efekt jest ten sam.
Nie wiadomo, kiedy Kwaśniewski zaczął życzyć Millerowi upadku. W roku 1999, kiedy powstanie monolitycznego SLD zredukowało jego wpływ na tę formację, czy około 2003, gdy podzieliły ich niejasne zatargi z czasów afery Rywina. I gdy Miller miał podobno rzucić pod adresem prezydenta kłócącego się z nim o jakąś nominację: Oluś, ty nie masz nic do gadania.
Nie wiadomo, czy Tusk chciał w ogóle eliminacji Rokity. Silne emocje między nimi upodabniały ich do wiecznie skłóconego małżeństwa. Polityk PO bliski Tuskowi przekonuje, że jego lider nie chciał upadku Rokity, że gotów był mu przyznać w nowym rządzie pozycję ministra sprawiedliwości lub superministra od gospodarki. Kolejne rozstania i powroty były oblewane sporymi dawkami czerwonego wina. Ale skończyło się, jak się skończyło. W dzień rezygnacji Rokity inny parlamentarzysta PO z otoczenia Tuska przekonywał mnie, że "Janek jest zbyt konfliktowy, aby otwierać listę w Krakowie".
Drapieżnicy zostali wyeliminowani. Na lewicy z premedytacją. W PO w następstwie komedii omyłek, bo przecież kompromis w sprawie krakowskiej listy był podobno prawie wypracowany.
Porażka Rokity i porażka Millera są swoimi przeciwieństwami. Ten pierwszy przegrał, bo chadzał własnymi drogami, próbował pracować nad naprawą państwa, lekceważąc kanony polityki partyjnej. Ten drugi, bo prowadził przez lata politykę superpragmatyczną, która przyniosła klęskę, więc obciążono go za nią jednoosobową odpowiedzialnością. I obaj są postaciami sporego kalibru, dla których trudno znaleźć miejsce w obecnej polityce.
Czy wrócą? Rokita może powtórzyć drogę Gilowskiej, wchodząc do jakiegoś rządu, ale czy ma ona dziś pozycję równą tej, jaka przysługiwała jej jako jednej z twarzy Platformy? Może też czekać na nowe rozdanie. Ale będzie o nie trudno w demokracji, w której partie przypominają dobrze obwarowane, także publicznymi pieniędzmi, twierdze. A ich wąskie kierownictwa są zabezpieczone dodatkowymi wewnętrznymi fortyfikacjami.
Miller ma spore szanse, by dostać się do parlamentu, ale co dalej? Partia lewicy skazana jest na tak samo pewną klęskę jak wszystkie nowe byty partyjne. A gra o pozycję w Samoobronie wydaje się mimo wszystko rzeźbieniem w piasku. Może więc skończyć się na poczuciu odwetu na gówniarzu, czyli Olejniczaku. Jeśli uda się go przegonić.
A jeśli obaj panowie przegrają, co im zostanie? Przyjdzie im zadbać o dodatkowe źródła ich słabości. W przypadku Rokity to ukochana żona, która co najmniej nie pomogła mu wybrnąć z trudnej sytuacji. W przypadku Millera rodzina syna, który był dla niego źródłem tylu kłopotów, gdy krążyły pogłoski o jego niejasnych biznesowych kontaktach. Którego, jak powtarzają wszyscy politycy lewicy, nie można krytykować w obecności wszechwładnego niegdyś polityka, choć można krytykować nawet jego samego.
To ludzka twarz Rokity. To ludzka twarz Millera. Reszta to polityka.
"Obaj są wybitnymi politykami, którzy na różnych krańcach sceny zostali wypchnięci ze swego naturalnego środowiska. Obaj padają, choć z zupełnie różnych przyczyn i w innych okolicznościach, ofiarą systemu partyjnego, który potrafi postawić wolę liderów ponad największe nawet zasługi (przypadek Rokity) czy autentyczne społeczne poparcie (casus Millera)" - pisze w DZIENNIKU o Leszku Millerze i Janie Rokicie, znany publicysta Piotr Zaremba.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama