Leszek Miller do wczoraj przypominał starą pannę po czterdziestce, która zdesperowana rozglądała się wokół po dostępnych kawalerach i powtarzała nerwowo: jaki taki byle jaki, byle był. Odnosiło się to oczywiście nie do panienki, lecz partii, z którą mógłby się zabrać w wyborach do Sejmu.

Reklama

Partia w końcu się znalazła, tyle że nie z górnej półki. Jednakże Leszek Miller po swej premierowskiej wywrotce znalazł się w tak głębokim dołku, iż był skłonny sięgnąć po każdą pomocną dłoń.

Wbrew temu, co sam były premier mówi w TVN 24 łamiącym się głosem, spuszczając przy tym dramatycznie głowę na piersi, ani Kwaśniewski, ani tym bardziej Olejniczak nie czerpali nadzwyczajnej przyjemności z faktu niedopuszczenia go do fotela na Wiejskiej. Twierdzę, że szorstka przyjaźń byłego premiera i prezydenta nie wymagały takiego epilogu.

Ten epilog - jak zresztą podobna blokada zastosowana dwa lata temu wobec Oleksego - podyktowała zwykła kalkulacja polityczna. W końcu lewica chce się wiarygodnie przepoczwarzyć ideowo. Czyli niezbędna jest zamiana dotychczasowej skóry na bardziej liberalną i demokratyczną.

Przypomnę, że jest to już trzecie przepoczwarzenie partii władającej niegdyś Polską Ludową. Po PZPR była SdRP, potem SLD, a dzisiaj jest LiD. Każdą z tych zmian w nazewnictwie uwiarygodniało pozbywanie się partyjnych zakapiorów. Tym razem, mówiąc brutalnie, wypadło na Leszka Millera.

Niektórzy obserwatorzy sceny politycznej utyskują nad rzekomą zawziętością Kwaśniewskiego i Olejniczaka. Tymczasem w demokracji nieudani czy pechowi politycy, a zwłaszcza premierzy, zużywają się szybko. Ich reanimacja jest zwyczajnie niemożliwa. Dla większej przejrzystości partii z Rozbrat - szykującej się przecież przed sześciu laty do wieloletniego rządzenia - za tak mocne jej zdołowanie musiał ktoś zapłacić. I mniejsza czy w 100 czy 80 procentach słusznie wypadło na Millera.

Mało kto dziś pamięta, że Olejniczak już po raz drugi zagrodził byłemu premierowi drogę w wyścigu na Wiejską. Jesienią 2005 stało się to samo, tyle że nie było wówczas takich publicznych jęków i zastanawiania się nad złośliwością i pamiętliwością liderów lewicy. Mało kto wówczas dumał nad dramatem byłego premiera. Powód tego był jeden: lewica nie liczyła się wówczas jako znacząca siła na scenie politycznej. Wielu nawet przewidywało jej wynik poniżej 5-procentowej kreski. Natomiast dzisiaj, gdy role się odwróciły i Rozbrat znowu ma ochotę podnieść głowę, o „sprawie Millera” debatuje się inaczej, a nawet z sympatią i zadumą nad ludzkim losem.

Reklama

Tymczasem o nowym tandemie: Miller - Lepper, można dziś śmiało powiedzieć, że ślepy wiedzie kulawego. Ekspremier po otrzymaniu, po raz drugi, czarnej polewki z kotła Olejniczaka jest politycznie słaby jak dziecko. Natomiast wicepremier IV RP po potężnych kuksańcach wymierzonych przez Jarosława Kaczyńskiego nie może się podnieść z ziemi, aby tchnąć ducha w szeregi kolegów ze swej partii. Dzisiaj przypominają oni bardziej popaprańców - że użyję jędrnego określenia Wałęsy - niż dawną chwacką gwardię przyboczną prezesa wzbudzającą lęk w szeregach miłośników III RP. Obecnie Lepper liczy, że dzięki zwolennikom Millera prześlizgnie się ze swą gwardią przez 5-proc. próg.

Rachuby te mogą być jednak płonne, skoro się zważy, że zdaniem "Rzeczpospolitej" Miller ma osiemdziesięcioprocentowy elektorat negatywny. Dlatego też twierdzę, że gdyby nie niezwykłe zainteresowanie mediów losem byłego premiera, żadnego problemu Millera by nie było. W końcu, jakkolwiek by patrzeć, sięgnął on po nieformalny tytuł: króla nieudaczników III RP.

Nikt przed nim, a i po nim nie miał tak wielkiego poparcia, jakie mu się przytrafiło w roku 2001. Nikt też przed nim i po nim nie miał szansy wprowadzenia Polski do Unii Europejskiej. Przypomnijmy, że sprzyjały mu wtedy nawet ściany. A poparcie słali do Warszawy Jan Paweł II i główni przywódcy europejscy. Wspierała go większość społeczeństwa. Przeciwko byli jedynie niedawni wicepremierzy Giertych i Lepper. Aby więc po takich sukcesach wpaść w tak wielki korkociąg polityczny, jaki mu się przytrafił, trzeba być doprawdy, mówiąc kolokwialnie, nieudacznikiem.

Zaskakujące w tym jest jedynie to, że ekspremier udaje, iż nie rozumie tych zasad. I przyodziawszy się w kostium sierotki Marysi głośno krzyczy: gwałtu, rety, krzywda się dzieje! Na swój sposób jest to zabawne, lecz nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

Dla mnie w tym wszystkim jest zastanawiające, że Lepper nie przez przypadek nie przyjął swego nowego partnera do Samoobrony. A skwapliwie skorzystał z jego buńczucznej zapowiedzi o budowie nowej partii: Lewica PL. Ta partia to swoisty mit tworzony na potrzebę chwili. Każde bowiem dziecko wie, że dla dwóch takich jak Miller i Lepper nie ma miejsca w jednej Samoobronie. Czyżby więc raz jeszcze okazało się, że warto zawczasu dmuchać na zimne?