"To była niepotrzebna wojna" - mówią dziś w kuluarach politycy PiS. "Trzeba było ratyfikować traktat szybko i po cichu. Co nam groziło? Że ojciec Rydzyk trochę pokrzyczy? W ostatnich wyborach poparł PiS <obarczony> traktatem. W najgorszym razie ryzykowaliśmy niewielki rozłam".
Co skłoniło Jarosława Kaczyńskiego do konfrontacji? Poseł PiS: "Prezes nie ufa Platformie. Wierzy, że Tusk mógł sprzedać korzystne rozwiązania traktatowe w zamian za korzyści gospodarcze albo dlatego, że jest miękki w rozmowach, szczególnie z Niemcami. W zaufanym kręgu prezes mówi o tej sprawie hasłowo: <Tu chodzi o ten argument dziadkowy>".
"Jaki?" - pyta DZIENNIK
"Chodzi o dziadka z Wermachtu. Po drugie Kaczyńskiego przekonano, że pod naporem ojca Rydzyka PiS pęknie i dlatego trzeba zrobić gest wobec eurosceptyków".
Rozgrywka miała być blitzkriegiem. Prezes liczył, że Platforma się cofnie, bo chodzi w sumie o drobną sprawę, przez którą Tusk nie będzie chciał sobie psuć notowań w Europie. PiS zwyciężyłby na wszystkich frontach: zażegnana byłaby sprawa tarć z Rydzkiem i ewentualny rozłam w partii, PiS przeszedłby do ofensywy i zahamował spadek w sondażach. Jednego Kaczyński nie wziął pod uwagę.
Platforma zaciera ręce
Sztabowcy Platformy uznali, że nie opłaca im się cofać. "Doszliśmy do wniosku, że pójście na ostre starcie jest nam na rękę. Nie chcą poprzeć traktatu? OK! Ogłosimy referendum i ich zgnieciemy" - mówi jeden z nich.
Platfomersi ocenili, że skoro chodzi o polską obecność w Unii, to nic nie stoi na przeszkodzie, by do kampanii referendalnej użyć aparatu państwa. "To nie będzie już starcie partia kontra partia, ale wojna PiS kontra państwo. Mamy po swojej stronie większość mediów. Wybór będzie prosty: jesteś za Unią czy przeciw. PiS zostanie zepchnięty do antyeuropejskiego narożnika. A my mamy komfortowe warunki: Tusk wysyła 20 milionów listów do Polaków z prośbą, by poparli obecność Polski w Europie" - zdradza polityk PO.
PiS rzeczywiście znalazło się pod ścianą: media były mu nieprzychylne, wszystkie partie popierały Lizbonę.
Kurski namawia prezydenta
"Wszyscy w nas bili. Siły w najlepszym razie rozkładały się 15 do 85 przeciw nam. Nie pozostawało nam nic innego, jak zagrać twardo. Iść do referendum, wzywać do głosowania na <nie>, licząc na to, że przy dobrej kampanii wynik będzie 35:65. Te 35 to i tak dużo więcej niż obecne notowania PiS. Gdyby jeszcze frekwencja była poniżej 50 proc., Tusk poniósłby klęskę. Do tak ryzykownej gry potrzebne było nam wsparcie ze strony milczącego dotąd prezydenta" - opowiada polityk z partii Kaczyńskiego.
Ale głowa państwa nie miała ochoty na starcie. A na dodatek u boku Lecha Kaczyńskiego był Michał Kamiński, były europoseł, zwolennik ratyfikacji traktatu.
Zwolennicy wojny zastosowali znany, ale wciąż skuteczny manewr. Postanowili namówić Jarosława Kaczyńskiego, by to on przekonał bliźniaka do zaangażowania się po stronie PiS. Intryga rozegrała się 15 marca w siedzibie partii przy ulicy Nowogrodzkiej. Kończyła się właśnie rada polityczna. Dwaj stronnicy konfrontacji: Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski wypatrzyli, że Kamiński, ich antagonista i wewnątrzpartyjny przeciwnik, opuścił salę. Wtedy poszli do Jarosława Kaczyńskiego i przekonywali, że prezydent musi włączyć się do rozgrywki. Prezes kupił ich pomysł i zaprotegował obu u brata.
Ziobro i Kurski bez ociągania się ruszyli do Pałacu. Przez weekend odbyli dwie rozmowy z prezydentem. Efekt był nadspodziewanie dobry. Jacek Kurski zarzucał głowę państwa anegdotami i dowcipami. W takiej atmosferze prezydent zgodził się wygłosić przemówienie napisane przez Kurskiego - nowoczesne, z obrazkami i podłożoną muzyką. Sprawę ciągle udawało się zachować w tajemnicy przed Kamińskim. Minister nie dowiedział się o niczym od swego zwierzchnika, choć są w przyjacielskich stosunkach i na dodatek w niedzielę byli razem w Łyskach na uroczystościach Niedzieli Palmowej.
Jarosław Kaczyński redaguje orędzie
Dzień później, w lany poniedziałek, o 16 było po wszystkim. Kamiński dowiedział się o nagraniu przypadkiem od jednego z urzędników prezydenckiej kancelarii. Kamery w Belwederze czekały już od 10 rano, ale sama rejestracja orędzia poszła bardzo sprawnie. Kurski namówił prezydenta do skorzystania po raz pierwszy w życiu z promptera, czyli urządzenia, które wyświetla przed czytającym tekst wystąpienia. Daje to lepszy efekt, bo nie trzeba się uczyć przemówienia na pamięć lub czytać z kartki. Tekst napisał Kurski.
Partyjnym kolegom chwalił się, że zajęło mu to tylko półtorej godziny. Poprawki do wystąpienia wprowadzali obaj bracia Kaczyńscy. Jarosław wyciął np. zdanie mówiące o zagrożeniu moralnym, które mogą Polsce przynieść małżeństwa homoseksualne. Lech skreślił zdanie piętnujące związki partnerskie osób tej samej płci. W trakcie nagrania w Belwederze prezydentowi towarzyszyły jego panie minister: Anna Fotyga i Małgorzata Bochenek. Ze strony prezydenta nie było zastrzeżeń, by orędzie ilustrowano zdjęciami. Kaczyński poprosił Kurskiego, aby obrazki były godne. Muzyka z serialu "Polskie drogi" została dobrana rozmyślnie: spokojna, kojarzona przez ludzi w sile wieku, z lekkim, nie narzucającym się akcentem antyniemieckim.
Nikt z otoczenia prezydenta, ani on sam, nie zgłaszał chęci obejrzenia wystąpienia przed pokazaniem go w telewizji. Po emisji nie było żadnych zastrzeżeń do orędzia, z którego wynikało, że Europa może nam przynieść legalizację związków homoseksualnych i niemieckie roszczenia. Minister Fotyga dzwoniła nawet ze słowami aprobaty.
PiS-owskie jastrzębie były w siódmym niebie. Sondaże pokazywały, że orędzie zostało nieźle przyjęte. Opinia publiczna podzieliła się w jego ocenie pół na pół. Był to sukces, jeśli wziąć pod uwagę kiepskie notowania Lecha Kaczyńskiego. Krzepiąca była też reakcja partyjnych dołów. Na posiedzeniu klubu PiS Kurski był fetowany - przyznają to nawet jego przeciwnicy.
Gorzej było z reakcją mediów, które rozpoczęły krytykę. Wytykano, że geje pokazani w orędziu są z Ameryki, a nie z Europy, że prezydent przemawiał na tle indonezyjskiej flagi, że "Polskie drogi" to PRL-owski film, że używanie w tak ostrym wystąpieniu wizerunku Angeli Merkel ociera się o międzynarodowy skandal.
Fiasko negocjacji w Pałacu
Przeciwnicy okopali się na swoich pozycjach. Po czterech dniach od wygłoszenia orędzia doszło do spotkania Lecha Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem. W drzwiach Pałacu Prezydenckiego ekipę premiera witał minister Michał Kamiński, wielki przegrany w całej batalii.
"Burknął pod nosem, że nie będzie go na spotkaniu. Był załamany" - mówi informator DZIENNIKA. Kamiński opowiadał, że nie chciał brać udziału w rozmowie, w której wraz ze swoim szefem musiałby wystąpić przeciwko traktatowi.
"Jeśli prezydent i PiS opowiedzą się przeciw traktatowi, to będzie mój koniec w polityce" - mówił otwarcie Kamiński jednemu z liderów Platformy.
Podczas rozmów w Pałacu wiało chłodem
"Spotkanie było bardzo nieprzyjemne. Mogło skończyć się po 10 minutach. Mówili sobie per: panie premierze, panie prezydencie, choć znają się od 30 lat" - relacjonuje uczestnik rozmów.
Zaczęło się od spięcia. Tusk przyniósł Kaczyńskiemu siedem ekspertyz, które dowodziły, że jego propozycja ustawy ratyfikacyjnej jest niekonstytucyjna.
Kaczyński nie chciał dotknąć teczki z dokumentami.
"Mamy swoje ekspertyzy" - odparł.
"Możemy zobaczyć?" - spytał premier.
"Przyjdzie taki czas" - ripostował prezydent.
Tylko raz, gdy ekipa rządowa ostro obstawała przy referendum, prezydent okazał słabość. Lechowi Kaczyńskiemu wyrwało się nieoczekiwanie: "A jeśli będzie referendum, to co ja zrobię?"
Rozmowy zakończyły się patem. Po spotkaniu ekipa rządowa - Donald Tusk, Sławomir Nowak i Radek Sikorski - wyszła z Pałacu spacerkiem do dziennikarzy. W marynarkach, z uśmiechniętymi twarzami. Premier chętnie odpowiadał na pytania w wiosennym słońcu. Otoczenie Kaczyńskiego było zaskoczone. Nikt z reporterów nie wiedział, jakie jest stanowisko głowy państwa. Dopiero po jakimś czasie zwołano briefing z udziałem głowy państwa w jakiejś smutnej salce Pałacu.
Kamiński straszy prezydenta
Michał Kamiński postanowił kontratakować. Po nieudanych rozmowach Kaczyński - Tusk przebił się do swego szefa i wylał wszystkie żale. Przedstawił czarną wizję: strategia pójścia do antyeuropejskiego narożnika prowadzi do zguby. Stracimy centrum, a na prawej stronie nie uda się tego zrekompensować. PiS może się rozpaść, ale największym przegranym będzie prezydent. Bo to on wynegocjował traktat i to on znajdzie się w międzynarodowej izolacji.
Kamiński przypomniał Lechowi Kaczyńskiemu, że za chwilę jedzie na szczyt NATO w Bukareszcie, gdzie chciał być tam promotorem przyjęcia do Sojuszu Gruzji i Ukrainy: "Kto zechce negocjować w kuluarach z antyeuropejskim prezydentem Polski?"
W przekonywaniu prezydenta pomogły sygnały płynące zza granicy. "Nasze placówki proponowały spotkania głowy państwa z zachodnimi przywódcami jeszcze przed szczytem bukaresztańskim. Odpowiedzi nie było. Po orędziu prezydenta do Tuska zatelefonował premier Luksemburga i spytał, czy po tym wszystkim powinien przyjmować propozycję spotkania z Lechem Kaczyńskim. Premier powiedział prezydentowi, że doszło do takiej rozmowy" - mówi jeden z ministrów Tuska.
"Robiliśmy delikatne badanie gruntu. Badaliśmy możliwości spotkania z Angelą Merkel, ale nic z tego nie wyszło" - przyznaje doradca prezydenta.
Groźba międzynarodowej izolacji i widmo referendum, w którym Platforma wykorzystuje do walki z PiS aparat państwa, podziałały na prezydenta. Kaczyński wezwał do siebie Macieja Łopińskiego, najbliższego doradcę. Powierzył mu misję zaaranżowania kolejnego spotkania z Donaldem Tuskiem tym razem w Juracie.
Kompromis w Juracie
Do rozmowy ostatniej szansy doszło w sobotę. Willa prezydenta w zamkniętym ośrodku nad Bałtykiem była opustoszała. Kręcili się tam tylko oficerowie BOR i kelnerzy. Rozmowa w cztery oczy nie zaczęła się dobrze. Prezydent był niezadowolony z PR-owskiej sztuczki Platformy. Tusk na spotkanie wypłynął łodzią motorową z sopockiego molo. Żegnał go tłum dziennikarzy, którym premier powtarzał: "Jeżeli rozmowa nie da rezultatu, będzie referendum".
Lech Kaczyński musiał widzieć to w telewizji. Ale tym razem prezydentowi potrzebna była zgoda i lody zostały szybko przełamane. Mówili sobie po imieniu, rozmawiali na piętrze w pokoju z wielkim oknem, przez które roztacza się imponujący widok na Zatokę Gdańską.
Spotkanie przedłużało się, podawano jedzenie i wino. W pewnym momencie Michał Kamiński połączył się telefonicznie z siedzącym piętro niżej Sławomirem Nowakiem.
"Jak idzie?"
"Chyba dobrze, z góry nie słychać odgłosów walki" - żartował Nowak.
Wino rozluźniło obu polityków. Premier relacjonował potem swoim najbliższym współpracownikom, że "rozmawiał z Lechem, jakiego znał wiele lat temu". Prezydent miał proponować nawet spotkanie w gronie: oni dwaj, Jarosław Kaczyński i Grzegorz Schetyna.
W trakcie rozmowy prezydent zapewniał też Tuska, że przed emisją słynnego orędzia w telewizji nie wiedział, jaki będzie miało ostateczny kształt. Obaj politycy byli zadowoleni. Szef rządu opowiadał, że przy pożegnaniu Kaczyński, schodząc po schodach, wyglądał na człowieka, któremu ulżyło.
Zawarto kompromis. Prezydent wycofa się z zastrzeżeń wobec Lizbony. Obaj z premierem wystąpią w Sejmie jednego dnia i poprą traktat.
Ostatnie starcie w Sejmie
PiS-owscy jastrzębie byli wściekli, a najbardziej Kurski. "To kapitulacja, do której prezydent został namówiony przez Kamińskiego. Klęska, której chcą nadać pozory sukcesu. To pudrowanie syfilisa" - grzmiał w rozmowach z partyjnymi kolegami.
Jednak role się odwróciły. Teraz Kamiński był na wozie. To jego prezydent poprosił o napisanie przemówienia, które miał wygłosić w Sejmie.
Mimo zawarcia kompromisu w Juracie, gra między obozami prezydenta i premiera toczyła się do samego końca. Jeszcze w Sejmie, tuż przed wystąpieniami obu polityków. Na zapleczu sali plenarnej doszło do spotkania. Głowę państwa reprezentowali Anna Fotyga i Maciej Łopiński, w imieniu premiera przyszli Sławomir Nowak i Tomasz Arabski. Prezydenckim ministrom zależało na tym, by Tusk przemawiał jako pierwszy, choć zgodnie ze zwyczajem to głowa państwa powinna wystąpić przed szefem rządu. "Powiedzieli nam, że Kaczyński chce wystąpić po Tusku, bo mu nie ufa. To było skandaliczne, ale ustąpiliśmy" - mówi osoba bliska premierowi.
Wtedy pojawił się kolejny warunek - prezydent chce godzinnej przerwy po przemówieniu premiera. Chodziło o to, żeby Kaczyński mógł przygotować riposty do wystąpienia lidera Plaftformy. Tym razem sztabowcy premiera odmówili, grożąc zerwaniem negocjacji. Dopiero pod takim naciskiem ludzie prezydenta odpuścili.
Krajobraz po politycznej bitwie o traktat lizboński wygląda źle dla prezydenta i lidera PiS. TNS OBOP na zlecenie DZIENNIKA zadał respondentom pytanie, kto wygrał spór o traktat lizboński. 3 proc. widzi zwycięzcę w Jarosławie Kaczyńskim, 13 proc. w jego bracie. Tusk zebrał 54 proc.