Dorn potwierdza loty, o których pisał DZIENNIK. Ale nie widzi w nich nic złego. Tak jak w przelocie do Rydzyna koło Leszna, gdzie miał przekazać tamtejszym strażakom 30 tys. zł.
Według gazety, koszt użycia śmigłowca wyniósł wtedy 27 tys. zł. Co na to Ludwik Dorn? "Poleciałem po to, aby być obecnym przy odsłonięciu tablicy ku czci druhny z Ochotniczej Straży Pożarnej, która zginęła w pożarze" - twierdzi były minister. I tłumaczy, że pieniądze wręczył "przy okazji". Dodaje też, że użył śmigłowca, bo podróż samochodem zajęłaby mu cały dzień. "Zależało mi, żeby przy takim wyjeździe pół dnia pracy ocalić" - podkreślił.
Polityk PiS nie rozumie też, co jest złego w tym, że śmigłowcem poleciał z Warszawy do Częstochowy, choć - jak wylicza DZIENNIK - podróż samochodem trwałaby zaledwie 40 minut krócej, a zapewne byłaby tańsza. "Chodziło właśnie o zaoszczędzenie 40 minut. Wizyta była zaplanowana i nagle pojawiło się pilne posiedzenie, chyba Rady Bezpieczeństwa Narodowego" - tłumaczy.
"Wszystkie te loty, które opisuje DZIENNIK były lotami służbowymi" - podkreśla Dorn. Skąd więc na pokłądzie wzięła się jego żona? "Ten lot był podróżą służbową w weekend. Leciałem chyba w sprawie wałów przeciwpowodziowych" - tłumaczy były minister. "Jeżeli miałem wyjazd służbowy w weekend, zwykle zostawałem potem prywatnie. Poza tym, że byłem ministrem, byłem także mężem, jeżeli był wyjazd służbowy a potem zostawałem, brałem ze sobą żonę" - wyjaśnia.
Według doniesień DZIENNIKA, dwa lata latania polityków PiS policyjnymi śmigłowcami kosztowały prawie milion złotych.