Tragedię Jacka Żaby opisuje „Tygodnik Powszechny”. "Sprawę Żaby znam z pierwszej ręki. Wiele miesięcy robiłem kwerendę w IPN. Przeciw karierze Stachowicza w wolnej Polsce wielu protestowało, ale nikt tego nie nagłaśniał" - mówi współautor tekstu Maciej Gawlikowski.

Reklama

Dramat Żaby zaczął się nocą z 12 na 13 grudnia 1985 r. Chłopak pomagał Kazimierzowi Krauzemu, kierowcy krakowskiego MPK, działaczowi KPN i "Solidarności”, poprzecinać paski klinowe autobusów, by następnego dnia nie mogły wyjechać w trasę. To miało zwrócić uwagę na rocznicę stanu wojennego. Akcja się nie udała, ale władze potraktowały ją ze śmiertelną powagą. W jej wyjaśnienie zaangażowano całą krakowską bezpiekę i pion kryminalny milicji. Z ramienia Wydziału Śledczego SB dochodzenie nadzorował porucznik Jerzy Stachowicz. Krakowscy opozycjoniści nigdy nie zapomną tego nazwiska. "Usłyszałem, że żywy z więzienia nie wyjdę, a z moją rodziną zrobią porządek. Przecież ja dwóch małych synów wtedy miałem" - wspomina w rozmowie z „TP” działacz KPN, Krzysztof Bzdyl.

Krauze wpadł na przełomie lutego i marca 1986 r. Miesiąc później Żaba. W trakcie śledztwa długo milczał. Dopiero Stachowicz zmusił go do zeznań. Żaba i Krauze dostali 1,5 i 5 lat więzienia. Ale to był początek gehenny, która rozegrała się w krakowskim areszcie przy ul. Montelupich.

Wbrew przepisom drobny i słaby psychicznie "pierwszak” Żaba został przeniesiony z oddziału dla "politycznych” na zwykły oddział. Tam sprowadzono go do kategorii więziennych "podludzi”. Kiedy spał, współwięźniowie zrzucali go na beton. Próbował się ratować, przywiązując się na noc do łóżka szmatami. "Opowiadał mi, że jeden z więźniów zarzucał mu na twarz ścierkę, w którą grypsujący wycierali ręce po onanizmie" - wspomina Krauze. Znęcali się nad nim też strażnicy, którzy regularnie zakuwali go w pasy i umieszczali w tzw. termosie - celi dźwiękoszczelnej - którą więźniowie uznawali za jedną z najdotkliwszych kar.

Reklama

Żaba przestał jeść, stracił kontakt z otoczeniem, nie kontrolował czynności fizjologicznych. Trafił do szpitala dla psychicznie chorych w Kobierzynie, z którego wypuszczono go pod koniec 1988 r. Krauze wspomina, jak zaprosił go do domu: "Prawie nic nie mówił, a kiedy żona podała placki ziemniaczane, złapał je oburącz mimo że były gorące, mocno ścisnął w dłoniach i uciekł do kąta, gdzie jadł łapczywie, odwrócony do nas plecami".

Krauzego i Żaby nie objęły abolicja ani amnestie. Kiedy pod koniec lutego 1989 r. Żaba dostał wezwanie do stawienia się do więzienia w celu odbycia reszty kary, ważył zaledwie 48 kg. Drżały mu ręce, mówienie sprawiało mu trudność. 25 lutego wyskoczył z ósmego piętra jednego z bloków w Nowej Hucie. Wolał umrzeć, byle tylko nie wracać do więzienia.