W staroświeckiej kancelarii mecenasa Jana Widackiego na oficerskim Krakowie na ścianie wisi mnóstwo zdjęć. Gospodarz z papieżem, z Wałęsą, z Michnikiem, nawet z Macierewiczem. Nie ma fotografii znanego adwokata z Jerzym Stachowiczem, ekspertem komisji śledczej, który okazał się nie tylko dawnym esbekiem, ale człowiekiem, który zaszczuwał ludzi na śmierć.
Widacki twierdzi, że zgłaszając go na eksperta komisji, nie znał Stachowicza. Możliwe. Ale wokół biografii samego mecenasa sporo jest tajemnic. W roku 2005, kiedy w świetle jupiterów został adwokatem milionera Jana Kulczyka przed inną orlenowską komisją śledczą, „Rzeczpospolita” opublikowała jego sylwetkę pióra Jerzego Morawskiego. Znany reportażysta twierdził, że Widacki był już po wprowadzeniu stanu wojennego wykładowcą w szkole komunistycznej Służby Bezpieczeństwa w Legionowie. Bohater tekstu gorąco zaprzeczał. Ba, zapowiedział, że poda Morawskiego do sądu. "Ale nigdy tego nie zrobił, a ja mam w ręku dowody: broszurkę z okazji 30-lecia tej szkoły" - mówi dziś Morawski.
Od milicji do „Solidarności”
Cały jego życiorys pełen był sprzeczności i niedopowiedzeń. Karierę naukowca zrobił w czasach PRL jako ekspert od kryminalistyki na Uniwersytecie Śląskim. Stąd jego ścisłe związki z milicją. Po wprowadzeniu stanu wojennego złożył legitymację PZPR. Potem wykładał na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, ale sądząc z publikacji Morawskiego, równocześnie w szkole SB. Na KUL poznał śmietankę opozycyjnej inteligencji. Gdy w 1990 r. wicenaczelny "Tygodnika Powszechnego” Krzysztof Kozłowski został szefem MSW, Widacki dostał posadę jego zastępcy. Był wtedy postrzegany jako polityk związany z solidarnościowym "krakówkiem”, czyli elitą tworzącą w przyszłości Unię Demokratyczną. Potem wyjechał do Wilna jako ambasador.
A równocześnie... Był rok 1992. Bronisław Wildstein, wówczas szef radia Kraków, obwiniał milicyjnego eksperta od medycyny, profesora Zdzisława Marka, o to że tuszował okoliczności śmierci Stanisława Pyjasa, studenta zamordowanego przez SB. Marek wytoczył dziennikarzowi proces. Widacki przyjechał specjalnie z Wilna, aby świadczyć na rzecz lekarza. "Nie tylko wygłosił wielki pean na cześć Marka (który w wypowiedzi dla radia przyznał, że "ktoś dał Pyjasowi w mordę”), ale na moich świadków i na mnie patrzył jak na śmiecie" - wspomina Wildstein, który do dziś przekonuje elity, że adwokat nie jest autorytetem. "Jego nazwisko warto czytać po angielsku (Łajdacki)" - pisze w felietonach Bronisław Wildstein.
Inkasent podaje wina
59-letni dziś Widacki adwokatem jest zaledwie od 9 lat. Ale przebija kolegów o dłuższym stażu. Nie tylko argumentuje z precyzyjną logiką, ale i znakomicie odwołuje się do emocji. Podczas wystąpień takich adwokatów w USA ławy przysięgłych płaczą. W Polsce sędziowie są bardziej oschli, ale Widacki ma i tak na koncie wiele sukcesów. To za sprawą jego mowy obrończej wyszedł na wolność człowiek podejrzewany o to, że jest słynnym inkasentem, sprawcą serii morderstw. A sprawa wydawała się beznadziejna.
Galeria jego klientów jest imponująca - nie tylko liczni gangsterzy i bohaterowie afery paliwowej. Także esbek, który miał ukręcać śledztwo w sprawie zabójstwa Pyjasa, oskarżany od donosicielstwo na rzecz SB krakowski opozycjonista Henryk Karkosza czy policjantka, która przekazywała zdjęcia ofiar morderstw do pisma "Zły”, które publikowało je ku uciesze gawiedzi. Pytany o ocenę tych, których broni, Widacki powtarzał, że każdy ma prawo do obrony. Inni adwokaci solidaryzowali się z tym stanowiskiem. Tylko późniejszy rzecznik praw obywatelskich doktor Janusz Kochanowski, czarna owca wśród prawniczego establishmentu, komentował w wypowiedzi dla "Newsweeka”: "Adwokatowi trudno jest odmówić obrony, ale krąg jego klientów coś o nim mówi".
Dobrze go znający krakowianie twierdzą, że bawi go epatowanie publiczności cynizmem. Potrafi też zdobyć się na szczególne poczucie humoru. Człowieka podejrzanego o to, że mordował jako inkasent, zatrudnił w swoim domu, aby podawał gościom wino. Tłumaczył to względami humanitarnymi. Ale kiedy błysnął przed komisją śledczą jako obrońca Kulczyka, dziennikarze powtarzali sobie żart: "Jaki jest szczyt survivalu? Przetrwać noc w gościnie u Widackiego".
Nadzieja Olejniczaka
Broniąc Kulczyka, wygłaszał tyrady wymierzone w prawicowych członków komisji. Nawet niezbyt uważny obserwator mógł u niego zauważyć ambicje polityczne. Były wiceminister i ambasador mógł żyć jak król ze swoich honorariów - zwłaszcza że jest koneserem win i stałym bywalcem rautów. Ale za rządów PiS angażował się coraz mocniej w życie publiczne - początkowo w ruch obrońców demokracji skupionych wokół Kwaśniewskiego. To zaprowadziło go do partii Demokraci.pl.
Dawni solidarnościowi koledzy są trochę speszeni, kiedy o nim mówią: "Był zawsze dobrym prawniczym ekspertem, ale nie jestem entuzjastą jego stylu uprawiania polityki" - mówi jego partyjny kolega, poseł Jan Lityński. Ale to nie on, a Widacki bryluje jako jeden z trzech parlamentarzystów demokratów. W wejściu do komisji badającej okoliczności śmierci Blidy nie zaszkodziło mu nawet to, że jest bohaterem trzech postępowań prokuratorskich. Zarzuca mu się nakłanianie świadków do zmiany zeznań i przemycanie grypsów. "Typowe przewinienia adwokata" - pocieszali się posłowie PO głosujący za jego kandydaturą.
Dziś muszą zmierzyć się z kolejnymi zarzutami, jednak moralnymi, a nie prawnymi. Widacki wraz z innymi demokratami zerwał ostatnio więzy z lewicą, ale zrobił to niechętnie. Posłowie LiD nie zgodzili się na jego odwołanie z komisji, choć formalnie już ich nie reprezentuje. Sam Olejniczak ma wciąż nadzieję, że błyskotliwy adwokat wróci do jego formacji. Jego kunszt prawniczy przyda się nie tylko domniemanemu inkasentowi.