W prezydenckich rankingach Włodzimierz Cimoszewicz jak przed trzema laty znów pnie się w górę. A jego słynna asystentka Anna Jarucka jest skończona. W dużej mierze na własne życzenie.

Ma dziś 39 lat, nadal czarne włosy, a na rozprawach pojawia się z równie imponującym dekoltem jak przed trzema laty, gdy powtarzała oskarżenia pod adresem jednego z głównych kandydatów do prezydenckiego pałacu.

Reklama

Sądowe dokumenty jej niezwykle skomplikowanej sprawy to dwadzieścia jeden tomów plus załączniki - po sądowych korytarzach muszą być przewożone na wózku.

W akcie oskarżenia, jaki trafił do sądu, prokurator charakteryzował: "Aktualnie na urlopie wychowawczym, niekarana, od dwunastu lat leczy się hormonalnie. Jest pod opieką psychiatry w związku z depresją po poronieniu, zażywa leki psychotropowe”.

Dziś jej stan zdrowia wyraźnie się polepszył. Przed rokiem urodziła syna, ale zarzuty pozostają bez zmian. Ma ich w sumie sześć: fałszywe zeznania przed komisją śledczą, podrobienie i posługiwanie się fałszywym dokumentem, zabranie oraz ukrywanie poufnych i jawnych dokumentów MSZ i Włodzimierza Cimoszewicza.

Ma też spore szanse na skazujący wyrok.

Sztuka nie wyszła

Reklama

Wszystko wygląda więc nieco inaczej, niż to opisano w finale sztuki Anny Jaruckiej "Czyste ręce”, jaka ukazała się we wrześniu 2005 r. (z punktu widzenia wydawcy nieco za późno, bo Cimoszewicz już wrócił do leśniczówki na Podlasie i kurz po politycznej zawierusze zdążył opaść).

W książce główny bohater, minister spraw zewnętrznych Władysław Szymszewicz, ostatecznie wraca do polityki, by kandydować w prezydenckich wyborach, ale i młoda urzędniczka, która go kompromituje, nie ma powodów do narzekań - wraz z mężem ratuje się ucieczką z kraju.

W finałowej scenie młodzi spoglądają na uliczkę starego Madrytu i zastanawiają się, jak liczną stworzą rodzinę.

Rzeczywistość jest mniej fascynująca - z okien domu Jaruckiej widać jedynie podwarszawskie łąki, a ona sama zastanawia się raczej nad tym, kto zaopiekuje się synem podczas kolejnej rozprawy.

Męskie sprawy

Książka, która miała być politycznym hitem sezonu, rozeszła się zaledwie w osiemdziesięciu egzemplarzach. Kilka tygodni temu na przemiał poszedł niemal cały, pięciotysięczny nakład.

Ten fakt zapewne zmartwiłby Jarucką, gdyby nie to, że nie ona była autorem dramatu. Bo Anna Jarucka nie napisała książki wydanej przez Annę Jarucką (to dobry moment, by oswoić się z myślą, że w tej historii nic nie jest oczywiste, a z wieloma sprawami - mimo upływu czasu - wciąż nie wiadomo, jak jest naprawdę).

W wydawnictwie, które drukowało książkę, pamiętają, że wszelkie sprawy pilotował małżonek. "Pani Jarucka była na kilku spotkaniach, ale nie wyglądała na zainteresowaną. Zupełnie inaczej niż mąż. Po prostu czuło się, że ta rzecz jest jego" - mówi.

Z nim na przykład umawiano się na konsultację w sprawie okładki przed siedzibą ABW. Umawiano się tam dlatego, że Michał Jarucki był wówczas jednym z dyrektorów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Dramaturg z ABW

Gdy w sierpniu 2005 r. Jarucka próbowała złamać karierę Cimoszewiczowi, książka musiała już być gotowa. Konstanty Miodowicz zezna potem w sądzie, że maszynopis sztuki trafił w jego ręce jeszcze przed zeznaniami Jaruckiej przed komisją śledczą. Gruby plik kartek sygnowany pseudonimem wręczył mu jej mąż.

Trudno mieć więcej wątpliwości - pewnie to Michał Jarucki jako dyrektor ABW napisał polityczną sztukę ośmieszającą rządzącą wówczas ekipę, sztukę pełną zarzutów o korupcję, nepotyzm, totalną niekompetencję na szczytach władzy. A gdy żona publicznie podważyła prawdomówność Cimoszewicza, opublikował kompromitującą go sztukę pod jej imieniem i nazwiskiem.

Czy i w prawdziwym życiu Jarucki pisał kwestie, które potem publicznie wygłaszała żona?

Z mieszanymi uczuciami

To jeden z najciekawszych wątków tej sprawy i jeden z najbardziej zaniedbanych przez prokuraturę. Choć w politycznym świecie roiło się od spiskowych teorii, przesłuchania Jaruckiego zajmują kilka kartek i nic nie wnoszą do sprawy. Nadal nie wiadomo więc, jaki był jego udział w doprowadzeniu żony przed komisję śledczą.

Prokuratura przyjęła wersję najprostszą i najbardziej naiwną - zastraszona Jarucka poskarżyła się znajomemu lekarzowi, a lekarz skontaktował ją z zaprzyjaźnionym prawnikiem Wojciechem Brochwiczem.

Brochwicz, były wiceminister i oficer specsłużb, odesłał ją do Konstantego Miodowicza, posła PO, dawnego kolegi ze służb. Potem przed sądem Brochwicz zezna, że po pierwszej rozmowie z Jarucką nie był zbyt przekonany do sprawy. "Miałem mieszane uczucia" - wyzna nawet.

Ale z jego ruchów wyciągnąć można inne wnioski - chyba traktuje sprawę całkiem poważnie, bo gdy Miodowicz ignoruje jego pierwszy sygnał, dzwoni raz jeszcze i dopytuje, czy jest zainteresowany historią Jaruckiej.

Potem we własnej kancelarii organizuje spotkanie zainteresowanych osób. Przychodzi Miodowicz. Jaruckiej towarzyszy mąż.

Z sądowych akt wynika, że nowa władza próbowała rozwikłać okoliczności tego spotkania - za PiS specsłużby wszczęły postępowanie w sprawie podżegania Jaruckiej do składania fałszywych zeznań. Czym się skończyło? Pewnie niczym - przez kilka ostatnich dni ABW nie była w stanie odpowiedzieć, co stało się z tą sprawą.

Z protekcji Cimoszewicza

Jarucki dziś już nie pracuje w ABW; ma nową pracę, w jej ramach sporo czasu spędza poza krajem. Wymieniamy się mailami przez Naszą-Klasę, ale nie chce powiedzieć, co dziś robi. Żona: "Michał nie czuł się zbyt dobrze w ABW, to urodzony humanista".

W 2004 r. tego urodzonego humanistę Aleksander Kwaśniewski wyróżnił Brązowym Krzyżem Zasługi za wybitne zasługi w umacnianiu bezpieczeństwa kraju.

Do ABW ściągnął go jednym telefonem Andrzej Barcikowski, bliski współpracownik Cimoszewicza. Chociaż nie znali się wcześniej, Jarucki temu telefonowi się nie dziwił. Cieszył się z nowej pracy po prostu.

Specjalnie dla niego stworzono odpowiednie stanowisko. Być może z poręczenia Cimoszewicza. On sam wspomniał przed sądem kilka podobnych protekcji na prośbę Jaruckiej: "Mówiła, że mąż ma kłopoty w pracy i chcą go zwolnić. Zadzwoniłem do znajomego, aby męża oskarżonej nie zwalniać”.

Z dzieckiem i ministrem

No więc, czy Michał Jarucki także w realu pisał kwestie dla żony? Mógł, ale wcale nie musiał. I bez niego absolwentka dziennikarstwa i Krajowej Szkoły Administracji Publicznej szła przez życie jak burza.

Z akt sprawy: "Mówiła, że startowała w trudnych warunkach. Twierdziła, że jej rodzice zmarli w tragicznych okolicznościach, że musiała potem podjąć opiekę nad małoletnim bratem, który jest dodatkowo chory” – zeznawał znajomy.

Gdzieś w okolicach 2000 r. Jarucka musiała pojąć, że jako apolityczny urzędnik daleko nie zajdzie. Cimoszewicz szukał wtedy asystentów. Wyglądało to na celny strzał - po roku Cimoszewicz został szefem MSZ i ściągnął ją do atrakcyjnego resortu.

Charakter ich znajomości od początku budził niezdrowe zainteresowanie. "Na zdjęciach, które wisiały w gabinecie Anny Jaruckiej, na jednym była pani Jarucka z dzieckiem i ministrem. Na drugim był chyba sam pan minister, ale tego już nie jestem pewna” – zezna po latach jedna z koleżanek z pracy (niekoniecznie życzliwa, wcześniej oskarżyła Jarucką o kradzież pieniędzy).

Cimoszewicz potwierdził, że razem z mężem złożyła przynajmniej jedną wizytę w słynnej leśniczówce. Pracownicy MSZ zapamiętali bardziej aurę, jaką starała się wytworzyć na korytarzach resortu - że ma z szefem wyjątkowe relacje i mało kto na podobne może liczyć.

Tak czy inaczej u boku Cimoszewicza miała zacząć się jej kariera przez duże K.

Szara koperta pusta

Ale nic z tego - właśnie wtedy w życiu Jaruckiej rozpoczął się zupełnie nieprawdopodobny ciąg zdarzeń, który doprowadził ją na ławę oskarżonych. I to nie jeden raz.

Pierwsza niewiarygodna przygoda zaczyna się w gmachu MSZ mniej więcej wtedy, gdy ambitna urzędniczka - zgodnie z pragmatyką resortu - powinna rozglądać się za atrakcyjną placówką.

Mamy lato 2002. Jarucka jest wiceszefową departamentu. W pokoju obok pracują dwie podwładne: wieloletnia współpracowniczka Agnieszka Szczepaniak i stażystka Katarzyna Barcikowska (córka Andrzeja Barcikowskiego, w prokuraturze zezna, że po tym wszystkim już nie chce pracować w MSZ).

Jarucka namawia Szczepaniak na pożyczkę z zakładowej kasy. 15 tys. zł ma starczyć na wakacje i remont. Szczepaniak z kasjerką przeliczają gotówkę. Pieniądze trafiają do szarej koperty, koperta do torebki Szczepaniak. Jarucka proponuje, by ta poszła już do domu, ale Szczepaniak nie chce - umówiła się z mężem na późniejszą godzinę.

W sumie to dobrze, bo w MSZ masa roboty - nazajutrz minister leci do Wielkiej Brytanii. Jarucka zleca podwładnej kilka spraw. Urzędniczka chce wziąć ze sobą torebkę, ale Jarucka uważa, że to przesada, przecież zamykają pokój na klucz (potem wyjdzie na jaw, że tydzień wcześniej klucz do ich pokoju na kilka dni gdzieś się zawieruszył).

W końcu Jarucka wychodzi z pracy. A Szczepaniak zagląda do torebki i szeroko otwiera oczy - nie ma ani koperty, ani pieniędzy. Dzwoni do swej szefowej, ta wraca i słyszy na progu: "To ty ukradłaś pieniądze".

MSZ i drobni złodzieje

Rewizje w aucie i mieszkaniu Jaruckiej nie przynoszą rezultatów. Pieniądze przepadły. Śladów kradzieży brak. W sądzie Jarucka dowodzi, że koleżanka zwykle nie pilnuje swoich rzeczy. Ktoś zeznaje, że widział jej paszport dyplomatyczny i diety na delegację pozostawione na biurku w otwartym pokoju. Inni dodają, że MSZ jest do kradzieży przyzwyczajone.

Dyrektor gabinetu politycznego ministra opowiada, że i jemu nieznany sprawca z pokoju zamkniętego na klucz skradł portfel i dokumenty. Co tam portfel - w MSZ pamiętają kradzieże dużo bardziej zuchwałe. Ktoś na przykład skradł z ozdobnych gablot w korytarzu obserwowanym przez kamery bardzo wartościowe pióra.

Słowo Szczepaniak przeciwko słowu Jaruckiej, dowodów brak. Jarucka wychodzi z sądu niewinna. Ale w MSZ przesuwają ją do innego departamentu, na niższe stanowisko.

Pyszna kiełbaska, serek z Włoch

Nudzi się, narzeka, że nie ma nic ciekawego do roboty. Znowu jest szeregowym pracownikiem. „Ona nie budziła zaufania. Zawsze sprawiała wrażenie, że więcej może” – usłyszy potem prokuratura od świadków.

Co jakiś czas Jarucka pyta przełożonych o szanse na awans, o szanse na wyjazd, ale jednoznacznych odpowiedzi nie ma

Jesienią 2004 r. jej nagabywania stają się częstsze. Wtedy w MSZ tematem numer jeden są tzw. rotacje na następny rok – zapadają decyzje, kto wraca do kraju, kto wyjedzie i dokąd. Im wyższe napięcie, tym mocniej zacieśniają się stosunki międzyludzkie. Jarosław Drozd, jeden z dyrektorów, od którego pewne awanse wówczas zależą, z własnej inicjatywy przyniesie potem do prokuratury odnaleziony po latach liścik od oskarżonej: „Akurat byłam w MSZ, myślałam, że Cię zastanę. Przywiozłam Ci pyszną kiełbaskę i serek z Włoch. Buziaczki”.

Jarucką interesują właśnie Włochy, zanosi się tam na wakat na stanowisku: obsługa prasowa ambasady. Włoski zna słabo, ale po italianistyce jest jej mąż.

Szyfrogramy z torebki

Jest więc styczeń 2005 r. Rzym w zasięgu ręki. Ciśnienie rośnie. A Jarucka wplątuje się w drugą nieprawdopodobną historię, która znowu zaprowadzi ją do sądu. Tym razem chodzi o dwie poufne depesze.

MSZ jest akurat na świeczniku - jedna z gazet dowodzi, że bez problemu można odebrać z okienka ministerstwa pocztę dyplomatyczną. Niedługo potem Jarucka idzie na towarzyską rozmowę do Drozda. Dyskutują, może piją kawę, a wtedy ona wyjmuje z torebki dwa poufne szyfrogramy. To odważny ruch, bo szyfrogramy powinny leżeć u Drozda w pancernych sejfach.

Jarucka opowiada jednak, że szyfrogramy dostała od znajomej z redakcji, że takich oryginałów widziała więcej i że coś trzeba z tym zrobić. "Lubiła stwarzać wrażenie, że ma na coś wpływ. Dziś myślę, że chciała mi pokazać, że coś ważnego wykryła, że jest ważnym czynnikiem dla ministerstwa” – zezna potem Drozd, dodając, że wszystko toczy się równolegle do rozmów o wyjeździe do Włoch.

Jak dotrzeć do komody?

Jeśli naprawdę zgarnęła depesze, by zdobyć punkty, to popełniła błąd. Drozd nie docenia gestu Jaruckiej (choć mógł być jej wdzięczny, w końcu to u niego zaginęły depesze i sprawa jego również mogła obciążyć - przełożeni są jednak innego zdania. W rezultacie Drozd jest dziś konsulem w Petersburgu). Zawiadamia szefów, ci alarmują ABW. Wybucha afera. To wersja MSZ.

Wersja Jaruckiej jest bardziej skomplikowana - nigdy nie była u żadnej znajomej z żadnej gazety. Dwie depesze ktoś nieznany podrzucił jej na biurko (po kilku miesiącach zacznie jej się wydawać, że mógł to być syn Drozda). Ona tylko dokumenty znalazła, zdziwiła się i zaniosła, gdzie trzeba. Potem zresztą sama poszła do ABW, bez formalnego wezwania. Nie miała pojęcia, że wybuchnie z tego afera, którą nazwie potem prowokacją.

Od tych zdarzeń minęły ponad trzy lata, ale nadal nie wiadomo, co jest prawdą. Wszystko, co dzieje się później, można interpretować na dwa sposoby - ABW słusznie przejęło się sprawą i z wielkim rozmachem zabrało się za rozwikłanie losów poufnych depesz albo - jak wolałaby Jarucka - sprawa od początku jest dęta.

To oznaczałoby, że depesze były jedynie pretekstem do przeszukania jej domu. W domu, w komodzie leżały bowiem oświadczenia majątkowe Cimoszewicza.

Rzecz dzieje się na początku roku, kandydaci przygotowywali się do kampanii prezydenckiej. Może ktoś z otoczenia Cimoszewicza zabrał się za czyszczenie wszelkich niewygodnych spraw?

Zagadki i tajemnice

Każda z tych wersji może być prawdziwe, każda ma też sporo wad.

To w końcu w torebce Jaruckiej znajdowały się poufne depesze, to u niej wcześniej ginęły pieczątki z podpisem Cimoszewicza, to ona przyniosła na komisję śledczą sfałszowane upoważnienie od szefa. Słowem - jej wiarygodność nigdy nie była imponująca.

Ale też ci, na których podniosła rękę, traktowani byli przez organa państwa w wyjątkowo łagodny sposób - tylko ją prokuratura oskarżyła w sprawie depesz, błyskawicznie umorzyła postępowanie w sprawie zatajenia akcji przez Cimoszewicza, rażących nieprawidłowości nie dopatrzyła się skarbówka, nikt nie analizował, czy naruszono prawo dewizowe i inne przepisy (Cimoszewicz kupował akcje m.in. w imieniu córki, obywatelki USA).

"To sprawa niezmiernie skomplikowana i wciąż owiana tajemnicą. Wielu zagadek prokuratura nawet nie próbowała wyjaśnić i teraz pewnie już nie ma na to szans. Przyznam szczerze, że sam nie mogłem sobie wyrobić poglądu. W wielkie spiski nie wierzę, chyba prędzej w nadgorliwość służb" - mówi Jacek Dubois, adwokat, który reprezentował Jarucką (niedawno zrezygnował z prowadzenia tej wielopiętrowej sprawy z powodu braku czasu).

Nowe nazwisko, nowe życie

Minęły trzy lata, a proces nie jest nawet na półmetku. Jarucka wygląda na zmęczoną i zrezygnowaną. Co prawda zadaje pytania świadkom, notuje uwagi, głośno protestuje, ale na uniewinnienie za bardzo nie liczy.

"Byłam głupia, że w to wszystko weszłam, i teraz za to płacę" - podsumowuje swe publiczne występy.

W MSZ, w którym jest formalnie zatrudniona, w zasadzie nie pojawiła się w pracy. Resort próbował się jej pozbyć, kwestionował zwolnienia lekarskie, ale za każdym razem Jarucka była sprytniejsza. W końcu oskarżyła MSZ o mobbing. Przegrała w pierwszej instancji, teraz czeka na termin apelacji.

Gdy procesy się skończą, być może zmieni nazwisko, być może wróci do panieńskiego. Być może wyprowadzi się z Warszawy, po rodzicach wciąż stoi pusty dom. Brat ma własną firmę, z pracą nie powinno być problemu.

Życia politycznego w kraju nie analizuje, nieoczekiwanymi zwrotami w karierze Cimoszewicza nie zawraca sobie głowy. Nawet obiecujące noty w sondażach prezydenckich nie wywołują na jej wrażenia. Pyta: "Co mnie dziś to wszystko obchodzi?"