Mikołaj Wójcik: Wierzy pan w polityczne "magic points", przełomowe momenty w życiu publicznym?
Michał Kamiński*: Tak.

>>> Posłuchaj, jakie amerykańskie cechy widzi w prezydencie poseł PiS Tadeusz Cymański

Reklama

Konflikt w Gruzji i rola prezydenta Lecha Kaczyńskiego w nim, to taki punkt przełomowy jego kadencji?
To, co dzieje się w Gruzji i szerzej w polityce międzynarodowej, potwierdza, że Lech Kaczyński, definiując u progu swojej prezydentury jej cele, nie pomylił się. Dobrze przewidział szanse i zagrożenia dla Polski. Dziś nawet najgorętsi jego przeciwnicy, przyznają mu rację. To może być punkt zwrotny w tej kadencji. Ale to może być też punkt zwrotny w relacjach między prezydentem a rządem. Bo mam wrażenie, że i politycy PO zrozumieli, że w Polsce kończy się przyzwolenie dla rozgrywania polityki zagranicznej dla własnych interesów politycznych.

To duży optymizm. Na ostatni szczyt unijny poleciał prezydent z premierem. Pana zdaniem to początek końca wojny polsko-polskiej?

Chciałbym w to wierzyć. Szydzenie z polityki prezydenta nie ma racji bytu. Widziałem w Brukseli symptomy odchodzenia rządu od tych praktyk. Życzyłbym sobie takiego powrotu do normalności.

Normalność to także skład polskiej delegacji na inne unijne szczyty?
Ich oficjalna nazwa to spotkanie szefów państw i rządów Unii Europejskiej. Szefem polskiego państwa jest prezydent Lech Kaczyński. Szefem polskiego rządu jest Donald Tusk.

Czyli na kolejny szczyt delegacja pojedzie w składzie...

Nie sekretarz stanu Michał Kamiński o tym decyduje, ale jeszcze raz powiem: szefem polskiego państwa jest prezydent.

Czyli pojedzie także na kolejny szczyt?
Prezydent jest szefem polskiego państwa.

Czyli pojedzie. Wracając do polityki zagranicznej prezydenta. Czy doradza mu w niej Aleksander Kwaśniewski?
Pan prezydent wielokrotnie udowadniał, że w ważnych dla Polski sprawach jest w stanie korzystać z rad i opinii osób wywodzących się z różnych środowisk politycznych. A nikt nie ma wątpliwości, że Aleksander Kwaśniewski jest osobą kompetentną, szczególnie w sprawach ukraińskich. I o tym rozmawiali niedawno obaj prezydenci - obecny z byłym.

Ale czy nasza polityka w sprawie Ukrainy rzeczywiście święci sukcesy? Kierunek prozachodni zdaje się tam być w odwrocie. Może coś zawaliliśmy?
Ukraina jest jednak państwem suwerennym. Polska musi być przyjacielem, który radzi, ale nie może w brutalny sposób ingerować w politykę wewnętrzną. Ale robimy, co można, by pomóc. Na wszystkich płaszczyznach - w Unii Europejskiej, NATO, w Parlamencie Europejskim, na poziomie szefów rządów, to Polska i Polacy byli orędownikami Ukrainy. Swoją pracę wykonaliśmy. A teraz możemy tylko doradzać ukraińskim przyjaciołom z obu stron barykady, która ich podzieliła, by się dogadali.

To może Wiktor Juszczenko i Julia Tymoszenko pojednają się, tańcząc w jednej parze na prezydenckim balu z okazji 90. rocznicy odzyskania niepodległości?
Z całą pewnością to dobry pomysł. Problem polega na tym, że protokolarnie prezydent może zaprosić do kraju innych prezydentów. Żeby było jasne: prezydent nie zaprasza kilkudziesięciu prezydentów i premierów na bal, tylko na obchody odzyskania przez Polskę niepodległości. Bal jest ich częścią.

Ale może właśnie najwyższy czas, by w świętowaniu takich rocznic stawiać na zabawę, a nie martyrologię?
Taki jest cel pana prezydenta. Oczywiście, część patriotyczno-religijna jest potrzebna i z nich nie wolno rezygnować. Nikt nie ma też takiego zamiaru. Ale to urodziny naszego kraju, wolnej Polski. Więc stąd pomysł, by także na poziomie gmin, powiatów, nawet szkół, świętować je radośnie. To nowoczesny polski patriotyzm.

Oprócz balu prezydent ma z tej okazji objeżdżać Polskę.

Wolą Lecha Kaczyńskiego jest, by te obchody były obchodami nie jednej rocznicy, a całego dziewięćdziesięciolecia naszej niepodległości, Rzeczypospolitej. Chce je wyciągnąć z Warszawy i włączyć w to cały kraj.

Najpierw msza święta, potem przemówienie prezydenta. To ma być radosne świętowanie dla ludzi?
Nie, to ma wyglądać bardzo różnie. Często uroczystości będą miały wymiar religijny, ale trudno żeby było inaczej. Czasem będą miały wymiar historyczny, ale w wielu sprawach będą spojrzeniem w przyszłość. Bo to moment refleksji.

Współpracownicy prezydenta często mówią, że przy osobistym kontakcie zyskuje on i łamie kiepski medialny obraz. Tyle że sytuacji, w których Polacy mieliby się o tym przekonać, praktycznie nie ma.
Będzie na pewno dużo spotkań z ludźmi. Będzie z nimi rozmawiał o Polsce. Bo to mają być obchody zbliżenia się Polaków.

Spędził pan teraz kilka dni na konwencji Partii Demokratycznej u Baracka Obamy. Podczas najbliższego objazdu kraju przez prezydenta zobaczymy coś rodem z Denver?
To zupełnie inna ranga. Prezydent nie prowadzi przecież kampanii.

Naprawdę? Są tacy, którzy uważają, że ona trwa w Polsce permanentnie.
Ale aktywność prezydenta na jesieni nie będzie aktem politycznym, a akcją budowania patriotycznego nastawienia do Polski i wyzwań, jakie stoją przed Polską.

A za dwa lata decyzję o kandydowaniu ogłosi na Stadionie Śląskim w Chorzowie, z rozmachem, podobnie jak Obama?
Zobaczymy, jak będzie wyglądała kampania. Mnie się zarzuca, że jestem zapatrzony w politykę amerykańską. To prawda. Ale jestem urzeczony nie tylko tamtejszym PR-em, ale głównie oddaniem amerykańskich polityków swojemu krajowi, ich niesłychanym profesjonalizmem. Pod tym względem Lech Kaczyński jest politykiem w amerykańskim stylu.

Tylko że wizualnie bardziej przypomina Johna McCaina niż Obamę. A teraz kandydat Republikanów szokuje świat swoim wiceprezydentem - Sarah Palin.
Jestem nią zachwycony.

Możemy się spodziewać kogoś takiego u boku naszego prezydenta?
Nie wiem. Mamy nowego szefa Piotra Kownackiego, który jest świetnym urzędnikiem i organizatorem. Zaczynamy drugą połówkę prezydentury i myślę, że nikt z ośmiu milionów wyborców, którzy w II turze wyborów w 2005 r. poparli Lecha Kaczyńskiego, nie powinien żałować swojego głosu. Okręt Polska płynie wprawdzie po wzburzonym morzu, szczególnie jeśli chodzi o sytuację międzynarodową. Ale jego ster jest w dobrych rękach.