"Chcemy oprzeć bezpieczeństwo Polski na potrójnych gwarancjach: NATO, samych Stanów Zjednoczonych, ale także Unii Europejskiej" - tłumaczą źródła rządowe.

Reklama

Inicjatywa wyszła od Francji. Prezydent Nicolas Sarkozy zapowiedział, że odwróci decyzję generała De Gaulle’a sprzed przeszło 40 lat i już w przyszłym roku ponownie włączy swój kraj do struktur wojskowych Sojuszu. Ale pod jednym warunkiem: europejskie siły zbrojne nabiorą realnych kształtów, a Unia w ramach NATO stanie się w sprawach wojskowych realnym partnerem dla USA.

Przez wiele lat Polska ostrożnie odnosiła się do planów Paryża budowy europejskiej armii. Obawiała się, że tworzenie alternatywnych dla NATO struktur wojskowych może osłabić Sojusz i zniechęcić Amerykanów do angażowania się w bezpieczeństwo Europy.

Ale, jak tłumaczą polscy dyplomaci, sytuacja w ostatnich miesiącach się zmieniła. Zgoda rządu na budowę bazy amerykańskiej tarczy antyrakietowej przekonała Waszyngton, że może liczyć na Warszawę. I dała naszym władzom większą swobodę w poparciu francuskich planów, które umacniają bezpieczeństwo Polski.

Wczoraj Francuzi ustawili poprzeczkę wysoko. Za 10 lat formacje wojskowe UE miałyby stać się na tyle sprawne, aby w ciągu 2 miesięcy wysłać nawet na drugi koniec globu 60 tys. żołnierzy. Paryż chce też, aby Bruksela była zdolna prowadzić jednocześnie dwie operacje wojskowe poza Europą. Dziś nawet USA mają z tym poważne problemy.

Francuski minister obrony Herve Morin zażądał od swoich partnerów konkretnych deklaracji. Chciał usłyszeć, czy są gotowi wziąć udział w kosztownym programie budowy europejskiej floty śmigłowców, zaangażować się w program zakupu jeszcze droższych samolotów transportowych, dzielić się danymi zwiadowczymi przede wszystkim z obserwacji przez satelity, a także utworzyć grupy bojowe, które w razie potrzeby byłyby oddane do dyspozycji europejskiemu dowództwu. Od ministra Klicha usłyszał cztery razy tak.