Każdy wynik niedzielnego starcia oznacza dla Ukrainy długie miesiące niestabilności politycznej. A dla Polski brak klarownej sytuacji u najważniejszego sąsiada oznacza zablokowanie strategicznych projektów, których odmrożenia spodziewano się po wyłonieniu nowej głowy państwa.

Reklama

Oficjalnym powodem wczorajszej groźby buntu ze strony Tymoszenko są przyjęte w środę zmiany do ustawy o ordynacji wyborczej. Poparli ją deputowani Partii Regionów Janukowycza, lojalna wobec ustępującego prezydenta Wiktora Juszczenki część klubu Nasza Ukraina - Samoobrona Ludowa i komuniści. Zgodnie ze zmienioną ustawą decyzje lokalnych komisji wyborczych będą prawomocne nawet w sytuacji, gdy nie będzie w nich kworum. Wcześniej potrzeba było do tego co najmniej 2/3 członków. Parlament zdecydował także m.in., że w razie paraliżu prac lokalnej komisji wyborczej, jej kompetencje może przejąć komisja okręgowa. "Jeśli ta ustawa wejdzie w życie i jeśli nie uda się nam zapewnić uczciwych wyborów prezydenckich, odwołamy się do narodu" - mówiła wczoraj Tymoszenko. Nawet jeśli nie oznacza to nowego Majdanu, czyli powtórki masowych protestów z 2004 roku, szefowa rządu zdobyła pretekst do zakwestionowania wyniku wyborów. A to oznacza, że w Kijowie dalej nie będzie jasne, kto tak naprawdę rządzi krajem.

Projekty, na które liczy Polska

Warszawa tymczasem liczy, że wybory prezydenckie 2010 będą szansą na zakończenie trwającego niemal od zakończenia pomarańczowej rewolucji kryzysu politycznego. Jego efektem jest m.in. paraliż decyzyjny Kijowa w sprawach międzynarodowych. Wraz z nowym prezydentem wszystko miało się zmienić.

Reklama

Polska liczyła przede wszystkim na to, że nowy prezydent dojdzie do porozumienia z sąsiednią Białorusią i w przewidywalnej przyszłości zostanie uruchomiony rurociąg, który uniezależni Mińsk od ropy rosyjskiej, a w konsekwencji pozwoli również przez Białoruś znad Morza Czarnego transportować ropę do rafinerii w Możejkach, której właścicielem jest Orlen. Wówczas utrzymywanie Możejek przez Orlen miałoby sens. Na razie bowiem rafineria jest uzależniona od Rosji, która tuż po sprzedaży zakładu Polakom przestała pompować własną ropę. Pretekst? Stosowna odnoga gazociągu Przyjaźń "uległa uszkodzeniu". "Pomysł, któremu patronuje Warszawa, może być zrealizowany pod jednym warunkiem" - w Kijowie wyjaśni się, kto tak naprawdę sprawuje władzę" - mówi nam analityk CFC Consulting Wasyl Myrosznyczenko.

czytaj dalej



Reklama

Kolejnym pomysłem, który wymaga względnej stabilizacji politycznej w Kijowie, jest dokończenie ropociągu Odessa - Brody - Gdańsk. Przy założeniu, że uda się do niego zakontraktować odpowiednią ilość surowca z Azerbejdżanu, może on w dużym stopniu uniezależnić Polskę od rosyjskiej ropy. Podobnie jest z tzw. konsorcjum do zarządzania i modernizacji ukraińskich gazociągów. Powołanie spółki z akcjonariatem unijno-ukraińsko-rosyjskim jest doskonałym pomysłem na unowocześnienie systemu przesyłowego, zwiększenie jawności w handlu gazem na linii Kijów - Moskwa i w konsekwencji zmniejszenie ryzyka kolejnych wojen gazowych. Ale i w tym przypadku realizacja pomysłu jest możliwa tylko przy założeniu, że sytuacja polityczna nad Dnieprem jest klarowna.

Wyłonienie w miarę stabilnych władz ma również konsekwencje dla działających na Ukrainie polskich firm. Tylko uznawany przez opozycję prezydent będzie w stanie dokończyć proces negocjowania umowy stowarzyszeniowej z UE. Konsekwencją jej podpisania będzie powolne dostosowywanie prawa ukraińskiego do standardów unijnych. Dziś podstawowym zarzutem polskich przedsiębiorców działających nad Dnieprem jest właśnie niejednoznaczność przepisów i nihilizm prawny ukraińskich sądów i urzędników.

"Jedno jest pewne: na utrzymującym się pacie najbardziej straci sama Ukraina" - twierdzi Myrosznyczenko. "Wszyscy chętni do inwestowania u nas biznesmeni z Europy, w tym Polacy, wstrzymali swoje plany w oczekiwaniu na nowego prezydenta. Nad Dnieprem trwa kryzys, a kraj potrzebuje kapitału zagranicznego. Jeśli nie będzie pewności, kto wygrał walkę o prezydenturę, żaden z inwestorów nie będzie ryzykował własnymi pieniędzy, skoro nie wiadomo nawet, z kim rozmawiać" - podsumowuje.