Wzmagającą się nieufność inwestorów wobec brytyjskiej gospodarki najlepiej można prześledzić na przykładzie kursu funta. Od początku roku waluta straciła wobec dolara 7,5 proc. Kulminacją tego trendu była sześciodniowa - najdłuższa od kryzysowej jesieni 2008 roku - seria spadku wartości brytyjskiej waluty, która zakończyła się dopiero wczoraj. Pesymiści przewidują jednak, że to nie koniec kłopotów funta, który do końca roku ma spaść nawet do poziomu 1,2 dol. i 0,9 euro. W tym samym czasie rząd Gordona Browna przymierza się do podwyższenia oprocentowania na swoje 10-letnie obligacje, którym ufa coraz mniej inwestorów.

Reklama

Przyczyną tych zawirowań są między innymi najnowsze sondaże, według których prognozowana jeszcze pod koniec roku dwucyfrowa przewaga opozycyjnych Konserwatystów na rządzącą od ponad dekady Partią Pracy zmalała do zaledwie dwóch procent. "To oznacza, że planowane na maj wybory parlamentarne mogą zakończyć się patem, po którym żadna z trzech partii nie osiągnie wygodnej większości koniecznej do wyprowadzenia kraju z kryzysu" - mówi DGP Vanessa Rossi, analityk londyńskiego Chatham House. Po raz ostatni taka sytuacja zdarzyła się po wyborach 1974 roku w samym środku kryzysu paliwowego. Efektem był wielomiesięczny klincz, który zaowocował radykalnym wzrostem inflacji i niepokojami społecznymi w czasie tzw. zimy niezadowolenia na przełomie 1978 i 1979 roku.

Zdaniem ekspertów nowe polityczne otwarcie jest dziś tym, na co czeka brytyjska gospodarka. Wyspiarze, którzy jako jedni z pierwszych w Europie odczuli kryzys 2008 roku, mają za sobą trwające aż sześć kwartałów z rzędu kurczenie się PKB (w sumie o ok. 6 proc.). Brytyjski biznes zaczął kręcić się dopiero pod koniec ubiegłego roku. Przewidywania nie są jednak zbyt optymistyczne. Bank of England zredukował niedawno tegoroczną prognozę wzrostu z 2,2 do 1,4 proc. PKB. Komisja Europejska szacuje go jeszcze skromniej na 0,6 proc. PKB.

czytaj dalej



Reklama

"Wzrost dławią obliczone na łatanie dziur w budżecie podwyżki podatków, które zmniejszają ochotę Brytyjczyków do konsumpcji" - mówi nam Rossi. Nie widać też końca kryzysu na będącym tradycyjnym kołem zamachowym rynku mieszkaniowym. Według Nationwide Building Society w lutym ceny mieszkań znów zaczęły spadać, co oznacza, że na razie nie ma co liczyć na nowe projekty w sektorze budowlanym. Oddechu nie może złapać też londyńskie City, które przed kryzysem generowało ok. 10 proc. brytyjskiego PKB (dziś to ok. 6 proc.) Na dodatek wiele tamtejszych banków odgraża się, że ma dosyć inspirowanej przez rząd Browna antykapitalistycznej nagonki i snuje plany ograniczenia swojej londyńskiej aktywności.

Wszystkie te negatywne tendencje nie pozwalają myśleć pozytywnie o zwalczeniu największego problemu Wielkiej Brytanii, którym jest jednen z najwyższych w Europie poziomów zadłużenia. Tegoroczny deficyt budżetowy 12,6 proc. PKB będzie porównywalny z greckim, a Komisja Europejska przewiduje, że dług publiczny sięgnie w 2011 roku 88 proc. (Grecy mają 118 proc.). Na szczęście dla Londynu Wielka Brytania wciąż cieszy się dużo wyższym od Greków wysokim zaufaniem rynków (rating AAA).

Nic jednak nie jest dane raz na zawsze. "Brytyjskie papiery dłużne (tzw. Gilts - red.) trzeba omijać jak największym łukiem. Są jak nitrogliceryna" - mówił już kilka miesięcy temu Bill Gross, założyciel jednego z największych na świecie funduszy powierniczych Pimco. Polityczna niepewność i brak jasnego pomysłu na wychodzenie z kryzysu mogą sprawić, że takie przekonanie zacznie w najbliższych miesiącach na poważnie podważać zaufanie do brytyjskiej gospodarki.