Referendum jest bezprecedensowe - jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by decyzję o oddawaniu - bądź nie - zagranicznych zobowiązań jakiegoś kraju podejmowały nie władze, lecz wszyscy obywatele w plebiscycie. Co więcej, Islandczycy najprawdopodobniej opowiedzą się za tym by, długów nie spłacać - według ostatnich sondaży tak głosować zamierza aż trzy czwarte uprawnionych.
Spór dotyczy 2,35 mld funtów dla Wielkiej Brytanii i 1,2 mld euro dla Holandii, które obywatele tych państw utracili jesienią 2008 r. w efekcie upadku Icesave - internetowej odnogi islandzkiego banku Landsbanki. Straty swoich obywateli pokryły wówczas rządy w Londynie i Amsterdamie, ale teraz chcą te pieniądze odzyskać. Porozumienie o spłacie długów zablokował prezydent Olafur Ragnar Grimsson, po tym jak petycję w tej sprawie podpisało 62 tys. ludzi, czyli jedna czwarta elektoratu.
Przeciwnicy umowy argumentują, że jej warunki są zbyt surowe i pogrążona w głębokim kryzysie Islandia nie jest w stanie zapłacić takiej sumy. "To trochę tak, jakbym zepsuł ci kamerę, a ty przyszedłbyś i zażądał pięciokrotności ceny oraz prawa do zabrania mojego domu, jeśli tego nie zapłacę" - tłumaczy dziennikarzom Olafur Eliasson, twórca ruchu Indefence, który sprzeciwia się porozumieniu.
Dla 317-tysięcznego kraju 3,8 mld euro to rzeczywiście ogromna suma. Niemal dokładnie jedna trzecia rocznego PKB, który według Międzynarodowego Funduszu Walutowego wyniósł w 2009 r. 11,9 mld euro. Ale Islandia nie musi tej sumy spłacać jednorazowo ani już teraz. Zgodnie z umową kolejne transze trafiałyby do Wielkiej Brytanii i Holandii w latach 2017-2023. To oznacza, że rocznie Rejkiawik musiałby przeznaczać na obsługę długu 540 mln euro plus niewielkie odsetki. A to już niecałe 5 proc. rocznego PKB.
czytaj dalej
Również argument, że Islandczycy będą przez całe pokolenia ponosić koszty upadku Icesave, nie jest prawdziwy. 3,8 mld euro to w przeliczeniu na statystycznego Islandczyka 12 tys. euro długu. Jednak znowu - rozbijając tę sumę na siedem lat, oznacza to roczne uszczuplenie dochodu o 1700 euro lub 140 euro miesięcznie. Z polskiego punktu widzenia całkiem sporo, dla Islandczyka - nie tak dużo. Roczny PKB na głowę mieszkańca Islandii w zeszłym roku wynosił według MFW ponad 27 tys. euro (według Banku Światowego jeszcze więcej). Aby spłacić długi, musiałby zatem poświęcić w ciągu 7 lat 6 proc. swoich dochodów.
Jednak koszty "nie" w referendum będą znacznie większe. Brytyjczycy i Holendrzy już zapowiedzieli, że w takim przypadku zablokują rozmowy o członkostwie Islandii w Unii Europejskiej. Pod znakiem zapytania stanęłyby także kolejne transze kredytów z MFW. To dzięki nim w najbardziej krytycznym momencie kryzysu Islandia nie ogłosiła bankructwa. Brak spłaty długów rodzi dalsze konsekwencje. "Islandia może nie zostałaby pochłonięta przez Atlantyk, ale z pewnością musiałaby się pożegnać z inwestycjami zagranicznymi. Kto chciałby inwestować w kraju, który nie oddaje pożyczonych pieniędzy? Poza tym nastąpiłby dramatyczny spadek wartości korony islandzkiej i dalsze obniżenie ratingu islandzkich obligacji" - mówi DGP Alan Marin, ekonomista z London School of Economics.
Wartość tych ostatnich już po zawetowaniu przez prezydenta ustawy o spłacie Icesave agencja ratingowa Fitch obniżyła z BBB- do BB+, czyli z poziomu wysokiego ryzyka do poziomu obligacji śmieciowych.
Aby zapobiec katastrofie, islandzki rząd jeszcze w tym tygodniu prowadził negocjacje z Londynem i Amsterdamem na temat złagodzenia warunków spłaty, tak aby można było przygotować nową ustawę i w ostatniej chwili odwołać referendum. Do wczoraj porozumienia nie udało się osiągnąć.