Kilkuset młodych ludzi atakowało kordony policji, próbując zdobyć gmach Partii Socjalistycznej. Z tej partii wywodzi się premier. Według świadków, na czele zamieszek stali pijani chuligani. Jednak udało im się zagrzać do walki innych manifestujących. Walczyli tym, co mieli pod ręką - kijami, wyrwanymi z bruku kamieniami, butelkami. Na ulicach stanęły barykady. Policjanci ostrzelali protestujących z granatów gazowych i armatek wodnych. Do akcji wkroczyły też oddziały konne, bezlitośnie okładając demonstrantów pałami.
Dopiero nad ranem policjantom udało się przełamać szeregi manifestantów. Ponad 50 demonstrantów zostało rannych, kilkudziesięciu trafiło do aresztów. W ciężkim stanie jest jeden ze skatowanych przez zadymiarzy policjant.
Węgrzy na pewno powrócą na ulice. Mają już dość rządów premiera, który cynicznie ich okłamał. Ten jednak nie chce odejść. "Jeszcze w niedzielę zastanawiałem się, czy ustąpić, czy mam ku temu powody. Ale wniosek, do jakiego doszedłem, jest jeden: absolutnie nie powinienem" - twardo stwierdził Gyurcsany. I zapowiedział, że za wszelką cenę będzie się starał naprawić to, co przez lata węgierska lewica popsuła. Podobno - jak zapewnił - nikt w jego partii nie chce jego dymisji. "Nie ma ani jednego rozłamowego głosu" - powiedział Gyucsany.
Czarę goryczy przelały taśmy z posiedzenia ministrów lewicowej koalicji, które wyemitowało w niedzielę publiczne radio. Premier przyznaje na nich, że kłamał o sytuacji gospodarczej na Węgrzech. Tylko po to, by utrzymać się u władzy. Węgrzy w te oszustwa uwierzyli i lewica wygrała wybory. Ale jak widać po zamieszkach, gorąco teraz żałują tej decyzji. I zrobią wszystko, by Gyurcsany odszedł i już nigdy nie wrócił.