Całą noc tłum domagał się ustąpienia rządu. A rząd ponownie nasłał na demonstrantów policję. Najpierw bili pałami, potem wsadzali do radiowozów. Tych, których nie udało się złapać, szukają po całym mieście tajniacy. Tak węgierska policja rozprawia się z ludźmi, którzy w Budapeszcie próbują pokojowo skłonić premiera-kłamcę do odejścia. Tej nocy do szpitali trafiło kilkunastu skatowanych przez policję demonstrantów. Przynajmniej dwóch z nich jest w bardzo ciężkim stanie. Ponad 60 osób zamknięto w areszcie.

Reklama

Demonstrantów policja nazywa oczywiście chuliganami i wandalami. A prawo wymaga, by wandali jak najszybciej izolować od zdrowego społeczeństwa. Dlatego szef budapesztańskich funkcjonariuszy zagroził, że porządek na ulicach będzie zaprowadzony wszelkimi metodami. Także bronią, jeśli będzie to konieczne. To pierwsza oficjalna wypowiedź przedstawiciela władz, który nie wyklucza, że policja będzie strzelać do demonstrantów. A premier dolewa oliwy do ognia i mówi, że atak na telewizję to było zwykłe przestępstwo, a nie żaden polityczny gest.

Opozycja wzywa ludzi, by uważali na prowokatorów i nie atakowali służb bezpieczeństwa. Wczoraj przed budynkiem parlamentu rozpoczęła się kolejna wielka manifestacja, już trzecia z kolei. Protestowało tym razem ponad 10 tysięcy osób! Dwie poprzednie zakończyły się całonocnymi zamieszkami. Ponad 300 osób leży w szpitalach. Centrum miasta jest zdemolowane.

Ale ani groźby użycia broni, ani liczba rannych nie odstraszyły Węgrów. Na plac przed parlamentem ściągnęły tłumy. Ludzie przyszli całymi rodzinami. Przynieśli flagi i opaski na ramię w czerwono-biało-zielonych narodowych barwach.

Zamieszki na Węgrzech wybuchły po opublikowaniu w mediach nagrania, w którym premier Ferenc Gyurcsany przyznał, że rządzący socjaliści przed kolejnymi wyborami okłamywali społeczeństwo o stanie gospodarki. Tylko po to, by utrzymać się przy władzy.

Reklama