Było spokojnie, ale bardzo głośno. 20 tysięcy gardeł zgodnie domagało się dymisji Ferenca Gyurcsanya - szefa rządu, który przyznał się, że okłamał ludzi, by wygrać wybory. Gdy na trybunę wdrapywali się kolejni liderzy demonstracji, wykrzykujący antyrządowe hasła, co chwilę słychać było gromkie brawa.
Czwarty dzień tego masowego protestu z zimną krwią obserwowały setki policjantów. Część z nich w okolicach parlamentu, część pod budynkiem Zgromadzenia Narodowego, a oddziały sił prewencyjnych - pod siedzibą państwowej telewizji.
Tym razem jednak obyło się bez policyjnych pałek, szarpania i powalania na ziemię przeciwników premiera-kłamcy. Czwarta z kolei demonstracja przypominała raczej wielki piknik z ciepłymi posiłkami i napojami niż wcześniejsze krwawe zamieszki, po których Budapeszt ciągle wygląda, jakby nawiedził go huragan. Burmistrz miasta już załamuje ręce - na odnowienie węgierskiej stolicy potrzeba będzie 100 mln forintów, czyli ok. 1,5 mln złotych.
A demonstranci nie zamierzają się poddać. Już wystąpili do władz miasta o zgodę na prowadzenie pokojowego protestu do 29 września. Dwa dni później Węgrzy pójdą do urn, by oddać swój głos w wyborach samorządowych.