Biskup Thomas Butler wybrał się na przyjęcie do ambasady Irlandii. Tam trochę przesadził z alkoholem. Gdy wyszedł na świeże powietrze, w oko wpadł mu stojący nieopodal samochód. Kiedy majstrował już przy drzwiach, pojawił się właściciel auta. "Co pan robi w moim wozie?" - zapytał tajemniczą postać w koloratce. A biskup tylko się przedstawił.
Panowie zaczęli się szarpać. Biskup wszedł na tylne siedzenie auta i zaczął wyrzucać wszystko, co znalazł na siedzeniu. Właściciel auta wyciągnął go wreszcie na zewnątrz i wezwał policję. W tym czasie duchowny po prostu sobie poszedł. Gdy obudził się na drugi dzień rano, miał podbite oko i bolała go głowa. A do tego zgubił kilka ważnych rzeczy, które miał ze sobą, wychodząc z domu.
Mimo wszystko duchowny uparcie twierdzi, że nie był pijany. Do tego przekonuje, że ktoś go pobił. Na dowód tego, że jest niewinny, przedstawia bilety komunikacji miejskiej - mają świadczyć, że prosto z ambasady wrócił do domu.
Jego duchowy zwierzchnik, arcybiskup Cantenbury, już go rozgrzeszył. I nie zamierza go karać. Także sam biskup nie poczuwa się do tego, by ustąpić ze stanowiska.