"Moja droga stolica, moja złota Moskwa" - słowa popularnej niegdyś piosenki nabrały dziś zupełnie nowego znaczenia. "Cholernie drogo. To jakieś szaleństwo" - pomstują zagraniczni goście. Ale narzekają przede wszystkim moskwianie. "Ceny rosną z dnia na dzień" - można tu usłyszeć praktycznie od każdego.

Reklama

Brytyjczycy wystawili stolicy Rosji bolesny rachunek. Podliczyli wszystko: wynajęcie mieszkania, jedzenie, ubrania, rozrywki. Prawda jest bezlitosna - z Moskwą nie mogą się równać nawet najbogatsze amerykańskie czy azjatyckie metropolie.

Rosyjska stolica od lat przeżywa boom gospodarczy i upodabnia się do światowej czołówki. Jest tu wszystko, czego dusza zapragnie: luksusowe sklepy, restauracje, nocne kluby i salony piękności. Ale moskiewskie "wszystko" ma swoją cenę - sporo wyższą niż w każdej innej stolicy świata. "Dla obcokrajowca życie w Moskwie jest tragicznie drogie" - mówi DZIENNIKOWI publicysta Dmitrij Babicz.

Goście z zagranicy zaciskają zęby i z ciężkim sercem wydają pieniądze swoich bogatych firm, które liczą na wysokie zyski z moskiewskiej prosperity. Znacznie gorzej mają zwykli Rosjanie, którzy płacą te same ceny, ale zarabiają znacznie mniej. Co prawda średnia pensja w Moskwie goni wzrost gospodarczy i wynosiła w ubiegłym roku ok. 1000 dol., czyli przynajmniej dwa razy więcej niż dochody przeciętnego Rosjanina, to jednak nie zawsze starcza do pierwszego.

Babicz tłumaczy, że państwo dopłaca do usług komunalnych, dzięki czemu życie jest znośniejsze. "Przy dzisiejszych cenach każdy posiadacz nawet najskromniejszego mieszkania w Moskwie jest milionerem" - dodaje ze śmiechem. "Nawet ciasna klitka położona przy odległej stacji metra jest warta co najmniej 120 tys. dolarów" - dodaje. Pocieszenie to marne, bo moskiewskie cenniki bez ustanku szybują w górę. Taksówka z lotniska Szeremietiewo na plac Czerwony kosztuje ok. 100 dol., a filiżanka kawy z widokiem na Kreml to wydatek co najmniej 10 dol.

Obcokrajowcy z pękatymi portfelami czy bogaci Rosjanie mogą sobie pozwolić na zakupy w luksusowych centrach handlowych, np. w GUM-ie, który dumnie wznosi się przy placu Czerwonym, tuż naprzeciwko kremlowskiej bramy wjazdowej, i już na wejściu oślepia blaskiem wypucowanych marmurów i błyszczących żyrandoli.

Ale zwykły zjadacz chleba nawet tam nie zagląda. Obok GUM-u na ulicy Nikolskiej jest bar Buterbrodnaja, który pamięta jeszcze czasy Breżniewa. Tłoczno, duszno i niezbyt czysto, ale za równowartość dwóch, trzech dolarów można zjeść pielmieni i popić herbatą z nieco wiekowego samowaru. Oczywiście ze szklanki musztardówki.