Hosni Mubarak trzyma się u władzy od 30 lat – odkąd kule zamachowców powiązanych z muzułmańskimi radykałami skosiły w loży honorowej prezydenta Anwara Sadata i jedenastu innych dygnitarzy. Mubarak wyleczył rany (również został ranny w ataku na Sadata) przejął stery władzy i do dnia dzisiejszego niepodzielnie rządzi Egiptem.

Reklama

Przez lata dorobił się masy wrogów. Zwalczają go zarówno świeccy i poważani w świecie Egipcjanie – jak laureat Pokojowej Nagrody Nobla i były szef MAEA Mohammad El-Baradei, laureat Nobla z chemii Ahmed Zewail czy sekretarz generalny Ligi Państw Arabskich Amr Moussa. Wszyscy oni chcą rzucić Mubarakowi wyzwanie w zaplanowanych na wrzesień wyborach prezydenckich, choć tylko jeden – El-Baradei – nawołuje do masowego udziału w antyrządowych protestach, jakie wstrząsnęły w tym tygodniu Egiptem.

Do przyjaciół prezydenta nie zaliczają się na pewno członkowie Bractwa Muzułmańskiego. Ta organizacja polityczno-społeczna, z której wywodzi się wielu radykałów, w tym niektórzy członkowie Al-Kaidy czy palestyńskiego Hamasu (który zresztą powstał na bazie palestyńskiej gałęzi Bractwa) oficjalnie jest w Egipcie zakazana. Nieoficjalnie jej członkowie startują w wyborach do parlamentu jako kandydaci niezależni – i bardzo często się tam dostają. W obliczu ostatnich protestów Bractwo zachowuje zaskakującą obojętność, być może z obawy przed represjami.

Jednak szansę, jaką stwarzają w Egipcie fale demonstracji, mogą wykorzystać radykałowie i terroryści muzułmańscy wszelkiej maści. Dla nich Mubarak jest przywódcą, który jako jeden z nielicznych na Bliskim Wschodzie – obok jordańskiego króla – otwarcie utrzymuje stosunki dyplomatyczne z Izraelem, a na dodatek jest najlepszym sojusznikiem USA w świecie arabskim i największym odbiorcą amerykańskiej pomocy militarnej w regionie.

Jednak największym wrogiem Mubaraka jest system, który on sam stworzył. System oparty na wąskiej rządzącej elicie, karlejącym systemie pomocy społecznej i edukacji, wszechobecnej korupcji i coraz większych problemach na rynku żywności. Ujawnianiem skali nadużyć popełnianych przez władze nie zajmują się w Egipcie media – te w większości są podporządkowane 82-letniemu prezydentowi. Do tego stopnia, że za pomocą programów do obróbki zdjęć poprzestawiały zdjęcia z bliskowschodnich negocjacji pokojowych tak, by wyglądało jakby to Mubarak był gospodarzem i liderem rozmów.

Rolę mediów pełnią blogerzy i Internetowi dziennikarze, którzy poszli drogą Tunezyjczyków i błyskawicznie podchwycili z sieci zarówno doniesienia Wikileaks, jak i inne informacje o Mubaraku i jego klice – a teraz nawołują, by Egipcjanie mimo zakazu wyszli na ulice.



Reklama

Tak też stało się we wtorek w największych miastach kraju. Po raz pierwszy tłum głośno żądał odejścia prezydenta, a na murach pojawiły się napisy: „Śmierć Mubarakowi”. W Aleksandrii wykrzykiwano: „Rewolucja, rewolucja – jak wulkan! Przeciw Mubarakowi – tchórzowi!” Najgwałtowniejszy przebieg protesty przybrały w Kairze i Suezie. Zginęły w sumie cztery osoby, w tym policjant. Demonstranci ustąpili dopiero, gdy służby bezpieczeństwa użyły gazu łzawiącego i armatek wodnych.

Niekontrolowany upadek Mubaraka nie byłby jednak Zachodowi na rękę. Wraz z nim mógłby upaść bliskowschodni proces pokojowy, urwałby się jedyny pewny kanał kontaktów z palestyńskim radykalnym Hamasem, który włada Strefą Gazy, mogłyby pojawić się problemy z podróżą przez Kanał Sueski, a wreszcie – mogłaby nastąpić destabilizacja kolejnych krajów w Północnej Afryce: Sudanu, Libii, Algierii, Tunezji. Dlatego też zachodnie kraje lawirują. „Egipski rząd ma poważną szansę, by zareagować na aspiracje Egipcjan” – oświadczył w komunikacie Biały Dom, zalecając, by wprowadzić „polityczne, gospodarcze i społeczne reformy, które mogłyby poprawić warunki życia Egipcjan i pomóc im prosperować”.

Po cichu Zachód liczy prawdopodobnie na to, że rząd w Kairze opanuje sytuację i pozostanie u władzy. Mubarak w przeszłości słynął z twardej ręki wobec opozycji i wszelkie przejawy buntu dusił w zarodku. Teraz jednak – zwłaszcza oglądając w arabskich stacjach telewizyjnych sceny z sąsiedniej Tunezji – Egipcjanie mogą być znacznie bardziej zdeterminowani, a internet pozwoli im pojawić się w każdym publicznym miejscu, niespodziewanie dla policjantów, ale i dla turystów.