Polska Akcja Humanitarna przygotowuje się do wjazdu na teren Syrii. Chce dostarczyć tam lekarstwa na szerzącą się tam groźną chorobę pasożytniczą - leiszmaniozę. Ponadto przedstawiciele organizacji zaopatrzą uchodźców wewnętrznych w tabletki do uzdatniania wody oraz żywność.
Ponadto PAH chce pomóc założyć piekarnię i uruchomić systemu dystrybucji wypiekanego w niej chleba. Fundacja zakupi mąkę, dzięki której 400 rodzin przez okres dwóch miesięcy będzie otrzymywało codziennie świeże pieczywo. W ten sposób wsparci zostaną także lokalni przedsiębiorcy.
Na razie jednak sytuacja na granicy turecko-syryjskiej jest na tyle napięta, że wjazd jest niemożliwy. Wysłanniczka PAH jest w tej chwili w Turcji i czeka na moment, w którym granica znów będzie przejezdna.
O sytuacji Syryjczyków, uciekających ze zniszczonych miast, kryjących się przed bombami w jaskiniach i ruinach, opowiedziała w rozmowie z dziennik.pl Justyna Stępień, która jako wysłanniczka Polskiej Akcji Humanitarnej zawiozła pomoc do Syrii.
Magdalena Birecka: Trudno zbiera się pieniądze na Syrię?
Justyna Stępień, Polska Akcja Humanitarna: Niestety, muszę powiedzieć, że tak. Na pewno ciężej niż w sytuacji klęski żywiołowej czy kataklizmu.
Dla Syryjczyków lepiej byłoby, gdyby tam było trzęsienie ziemi...
Można tak powiedzieć. Jak dochodzi do klęski naturalnej, nikt nie ma wątpliwości, że poszkodowani są niewinni ludzie. W konflikcie natomiast – to widać także w mediach – wszyscy skupieni są na polityce i walczących ze sobą stronach. Rzadko wtedy myślimy, że osób decyzyjnych jest niewiele. A poza tym jest całe społeczeństwo, które musi funkcjonować w ramach tego konfliktu, i które cierpi. Pamiętajmy, że półtora miliona Syryjczyków opuściło swój kraj, ponad 4 miliony osób musiało opuścić swoje domy, a kolejny milion, choć został w miejscu zamieszkania, jest już w bardzo ciężkiej sytuacji materialnej i życiowej. My o tym cały czas mówimy. Chcemy tym ludziom dostarczyć produkty niezbędne do codziennego przetrwania i w miarę możliwości wspomagać kliniki medyczne. ciężko więc jest tu mówić o jakiejkolwiek polityce.
Pieniądze to nie wszystko, tę pomoc trzeba potem dostarczyć.
Praca na terenie samej Syrii jest skomplikowana i podlega bardzo dużym ograniczeniom. Na terenie, na którym działaliśmy, czyli w prowincjach Hamah i Idlib, o zgodę na pracę jest bardzo ciężko. W praktyce jest tak, że PAH miałby problem z wjazdem do Syrii jako PAH, natomiast nie ma problemu, kiedy robi to organizacja syryjska. Dlatego transport najpierw dotarł do Turcji, tam został przekazany tureckiemu Półksiężycowi, następnie UOSSM (Union of Syrian Medical Relief Organizations), czyli unii syryjskich organizacji medycznych, z którymi potem współpracowaliśmy na miejscu. Dary trzeba dowieźć do samej granicy, tam przeładować je na syryjskie ciężarówki.
Kim są ludzie pracujący w UOSSM?
Podpytywałyśmy ich, co robili przed wojną. Ktoś był biznesmenem, ktoś mechanikiem samochodowym, ale jest też bardzo dużo farmaceutów, lekarzy, czyli takich ludzi, których zawód wiązał się z powołaniem, z pomaganiem ludziom.
Skąd oni biorą środki, skoro pomocy zza granicy prawie nie ma?
Wciąż są tacy ludzie, którzy, mimo okropieństw wojny, żyją stosunkowo normalnie. Przy czym mówiąc „normalnie”, musimy mieć świadomość, że życie gospodarcze bardzo obumarło, pracują nieliczni, niewiele biznesów wciąż działa, a jeśli już, to na niewielką skalę. Część Syryjczyków ma jeszcze jakieś oszczędności, niektórzy z nich wykorzystują je, by pomagać. My się spotkałyśmy tam z bardzo dużą solidarnością społeczną. Myślę, że to jest ewenement, który wynika z tego, że ten konflikt trwa, choć już aż dwa lata, to jest za mało czasu by zerwać więzi międzyludzkie. Wciąż jeszcze jest tak, że jest jakaś grupa ludzi, która ma się czym podzielić.
Ale mówiąc o poszkodowanych przez wojnę, mówimy o milionach ludzi.
W stosunkowo najlepszej sytuacji są ci, którzy mogą znaleźć schronienie u rodziny w innych miastach. Inny, też dość pozytywny wariant, to zamieszkanie w opuszczonych budynkach szkolnych. Ale tam także nie starczy miejsca dla wszystkich. I wtedy zaczyna się desperackie szukanie dachu nad głową. Ludzie chronią się, wykorzystując tereny naturalne, np. jaskinie. Albo też korzystają ze schronienia w średniowiecznych ruinach miast, tam osiedlają się w grotach, które dają im jakieś minimalne choć poczucie bezpieczeństwa. Spotkałyśmy ludzi, którzy funkcjonują już w ten sposób od dziewięciu miesięcy.
Jamy, pieczary, piwnice – trochę jak schrony…
Te jaskinie nie przypominają schronów, ale może rzeczywiście intuicyjnie ciągnie tych ludzi pod ziemię. Poza tym było to zabezpieczenie w czasie zimy przed deszczem i wiatrem. Nam wystarczył jeden chłodniejszy dzień i deszcz, byśmy naprawdę solidnie przemarzły. Jednak w tych grotach, choć chronią od deszczu, też jest zimno i wilgotno, jest też ciemno. Siedząc w tej piwnicy kilka godzin, próbowałam sobie wyobrazić, co oni czują, żyjąc tam przez długie miesiące.
Takie schronienie daje jednak jakiś poziom intymności. Poza tym ludzie boją się rozstawiać zewnętrzne konstrukcje, np. namioty, które mogłyby zwracać uwagę. To od razu sygnał, że w tym miejscu jest większa grupa ludzi, a ta jest łatwym celem.
Byłyście w Syrii w połowie marca. Jaka tam wtedy była pogoda?
Kończyła się zima, ocieplało się. Plus jest taki, że ludzie nie będą marzli. A to dawało się we znaki zwłaszcza w tych podziemnych grotach, piwnicach. Ludzie tam mieszkający często nie mieli się nawet czym okryć. Ale z drugiej strony pojawia się poważny problem z dostępem do wody. W całej Syrii i bez konfliktu jej dostarczanie nie było proste. Za chwilę właśnie zaopatrzenie w wodę będzie najpoważniejszym wyzwaniem. Są takie miasta, w których nie ma ani jednego ujęcia wody – ludzie muszą jeździć do sąsiednich miejscowości albo zamawiać jakieś cysterny. A to oczywiście kosztuje.
Ile w Syrii płaci się za wodę?
Ceny wydają się jeszcze dość rozsądne, choć to oczywiście zależy od miejsca. Za dwa tysiące litrów wody płaci się siedem dolarów. Ale zobaczymy, jak będzie dalej. Działa też prowizoryczny system zbierania deszczówki, jednak ta woda jest na tyle zanieczyszczona, że nie nadaje się nawet do mycia, o spożywaniu nie wspominając. Mimo to ludzie ją piją, bo często nie mają wyjścia. Potem ciężko chorują. Dlatego wodę do picia trzeba kupować.
Ale za co? Skąd ci ludzie biorą pieniądze, skoro kraj niemal nie funkcjonuje?
Na prowincji, na terenach rolniczych, ludzie wciąż pracują i uprawiają ziemię. Podstawowe produkty są więc dostarczane na rynek, handel w minimalnym zakresie działa. Część rzeczy sprowadza się z Turcji i te bardzo podstawowe produkty żywnościowe można kupić - warzywa czy najprostszy chleb. Ale np. jest bardzo duży problem już z samą mąką, która jest teraz tylko i wyłącznie sprowadzana z Turcji.
A jak wygląda łączność ze światem?
Jest trudno. W miastach, gdzie władze pozostają w dobrych kontaktach z rządem, zdarza się, że działają komórki. Tam bywa także prąd. Ale na większości terenów, na których byłyśmy, absolutnie nie ma o tym mowy. Można oczywiście korzystać z telefonów satelitarnych, przy czym nie jest to zbyt bezpieczne – taką osobę można bowiem łatwo namierzyć. Tam, gdzie działają generatory prądu, jest też dostęp do internetu i telewizja - ogląda się głównie Al-Jazeerę. A komunikacja między Syryjczykami odbywa się za pomocą radia. Jest otwarty kanał, przez który ludzie przekazują sobie informacje np. o prowadzonych bombardowaniach. Jest to coś, co może przypominać CB radio.
Skoro generatory, to skądś trzeba brać paliwo.
A jest ono bardzo drogie. Teraz w Syrii kupuje się je na butelki, najwyżej na kanistry. Nie działa już żaden system stacji benzynowych, paliwo jest przywożone zza granicy. Jest bardzo mało samochodów, pozwolić sobie na nie mogą tylko nieliczni.
Jak w tych warunkach funkcjonują szpitale?
Ze względów bezpieczeństwa na potrzeby klinik adoptowane są piwnice albo budynki szkolne. Miejsca często się zmienia.
Ukrywają się?
Tak. A warunki, w których działają, to są warunki polowe, bo tylko tak można określić operowanie ludzi w piwnicy. W jednej z klinik widziałyśmy pacjentów świeżo po operacji. Jeżeli tylko jest chirurg, to wykonuje on wszystkie operacje, które leżą w jego zakresie. Nie ma po prostu wyjścia. Odsyłanie pacjenta np. na leczenie do Turcji, jest bardzo skomplikowane i może oznaczać, że ta osoba tam po prostu nie zdąży dotrzeć.
Lekarzami są Syryjczycy?
Tak. Jest ich niewielu, ponieważ większość ze względów bezpieczeństwa uciekła z kraju. Często jest tak, że na cały szpital jest jeden lekarz i ekipa wspomagających go paramedyków: farmaceuci, pielęgniarze, ale był też weterynarz. Wszyscy pracują za darmo. Lekarze przeprowadzają kilka operacji dziennie, wiele z nich to amputacje. Obrażenia po bombardowaniach są znacznie poważniejsze niż np. rany postrzałowe. Odłamki ranią całe ciało, rozrywają je. W jednej z klinik widziałyśmy małą dziewczynkę, która miała zmasakrowane pół twarzy. Przerażający widok.
Ale nawet najciężej chorzy mogą zostać w szpitalu tylko na chwilę i tylko w najpoważniejszych przypadkach. Najczęściej jednak następnego dnia po operacji rodzina musi zabrać takiego pacjenta i sama zapewnić mu opiekę. Spotkałyśmy np. chłopaka, który w Turcji przeszedł bardzo poważną operację nogi. Ale do siebie dochodził już, mieszkając w średniowiecznych ruinach.
Poza rannymi do szpitali zgłaszają się regularni pacjenci – ludzie chorują przecież nawet w czasie pokoju.
Na co najczęściej? Jest jakaś „wojenna epidemia”?
Coraz więcej osób uskarża się na astmę. Dotyczy to tych, którzy żyją w grotach, ale także tych, którzy mieszkają w teoretycznie bezpiecznych miejscach. Jako że w Syrii nigdy nie wiadomo, gdzie spadną bomby, rodziny bardzo często noce spędzają w piwnicach w obawie przed ostrzałem. A tam jest zimno i wilgotno. Stąd powszechne problemy z drogami oddechowymi. Tymczasem brakuje sprzętu do leczenia astmy, leków. Poza tym szerzy się leiszmanioza - choroba wywoływana przez pasożyta roznoszonego przez owady. Nieleczona prowadzi do śmierci.
Mówi pani, że szpitale się przemieszczają, ukrywają. To znaczy, że one także są celem?
Tak. Był przypadek kliniki, która zdążyła się ewakuować tuż przed bombardowaniem. Przez cały czas jednak przyjmowała ofiary z obu stron konfliktu.
A szkoły? Tam ludzie się ukrywają.
Szkoły rzeczywiście w dużej mierze nie działają. Jeżeli nie są zniszczone, mieszkają w nich ci, którzy opuścili swoje domy. Są miejsca, gdzie dzieci nie uczą się już od dwóch lat. Jest więc pierwszy rocznik dzieci, które nie rozpoczęły w ogóle edukacji. Teraz może to być najmniejszym problemem, ale stanie się on bardzo poważny, jak ta wojna się skończy.
A dzieci jest dużo, te dzieci widać wszędzie. Za szkołą jednak wcale nie tęsknią, bo boją się spadających na nie bomb. Bezpiecznie czują się z rodzicami. Powszechna jest wojenna trauma wśród dzieci, które dzień w dzień słyszą odgłosy bombardowań, a w nocy ze strachu nie mogą spać. Rodzice boją się gromadzić dzieci w jednym miejscu, by tłum nie ściągał uwagi i nie stał się łatwym celem. Dzieci więc na co dzień wspomagają rodziców w codziennych pracach, ale z miast dochodzą sygnały, że coraz częściej nawet maluchy sięgają po broń.
Skoro jest tak źle i nie widać nadziei, dlaczego Syryjczycy nie chcą uciekać i wciąż kryją się w ruinach i piwnicach, bez prądu i wody?
Słyszałyśmy pytania, jak zostać uchodźcą w Polsce. Ale dla Syryjczyków wyjazd z kraju to jest naprawdę dramat i już ostateczny wybór, gdy skończą się oszczędności i nie ma już czego sprzedać. W obozach dla uchodźców sytuacja też bywa dramatyczna. A dopóki ludzie pozostają na terenie Syrii, działa jeszcze narodowa solidarność. Ona nie została zawiązana na potrzeby wojny – to społeczeństwo tak po prostu funkcjonowało. To są właśnie rzeczy, które się wytracają, kiedy ludzie opuszczają kraj, stają się zależni wyłącznie od obcej pomocy. Dlatego uważamy, że im więcej pomocy trafi do samej Syrii, tym łatwiej będzie temu społeczeństwu wracać do normalnego funkcjonowania, kiedy wojna się skończy.
Kiedy się skończy… Jak widzą to sami Syryjczycy? Wierzą, że to już niedługo?
To są trudne pytania. Wielu z tych, którzy ledwie sobie radzą, nie ma już niemal nadziei, że ich sytuacja się poprawi. Mają poczucie, że coś w ich kraju zostało na trwałe zniszczone i nie wierzą, że to wszystko się szybko skończy. Nastawiają się na to, by przetrwać do jutra, co samo w sobie jest wyzwaniem. Jakoś przystosowują się do tych warunków, rodzą się tam dzieci, płynie dzień za dniem.
Mają żal do świata?
Jest ogromny żal do świata, do społeczności międzynarodowej. Czują się opuszczeni tym bardziej, że warunki są rzeczywiście bardzo trudne, a pomoc do Syrii nie dociera.
***
PAH apeluje o pomoc dla ofiar cywilnych konfliktu, które nadal przebywają w Syrii. Pieniądze wpłacać można na konto w banku BPH S.A. 32 1060 0076 0000 3310 0018 2891 z dopiskiem Syria. Można również zostać członkiem Klubu PAH SOS, by regularnie wspierać działania PAH w krajach dotkniętych przez kryzysy humanitarne (www.pah.org.pl).