Jutro, przy okazji trwającej w Nowym Jorku sesji Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych, amerykański sekretarz stanu John Kerry spotka się z irańskim ministrem spraw zagranicznych Dżawadem Zarifem. Będą to pierwsze formalne rozmowy szefów dyplomacji obu państw od 1979 r., kiedy to po rewolucji islamskiej w Iranie stały się śmiertelnymi wrogami. Co więcej, od kilku dni krążą pogłoski, że w kuluarach „przypadkowo” wpadną na siebie prezydenci Barack Obama i Hassan Rouhani, co stałoby się okazją do podania sobie rąk i krótkiej rozmowy.
Niezależnie od tego, czy faktycznie do tego dojdzie, pojednawcze sygnały są widoczne. Nowy prezydent Iranu, który urząd objął na początku sierpnia, w wywiadzie dla amerykańskiej stacji NBC zadeklarował, że jego kraj zamierza utrzymywać dobre relacje z innymi i nie będzie dążył do wejścia w posiadanie broni jądrowej. Napisał nawet tekst do „Washington Post”, deklarując w nim gotowość do pomocy w rozwiązaniu konfliktu w Syrii.
Wprawdzie o ułożeniu wzajemnych stosunków z USA mówił czasem także jego poprzednik Mahmud Ahmadineżad, ale Waszyngton nigdy nie uważał tych deklaracji za szczere. Tym razem wygląda, że jest inaczej. Rouhani, zaliczany do frakcji umiarkowanych reformatorów, prezentuje odmienny, niekonfrontacyjny styl.
Co nie znaczy, że rozwiązanie najważniejszego punktu spornego będzie łatwe. Irański prezydent zasugerował, że gotów jest zawiesić program wzbogacania uranu – co jest głównym żądaniem Waszyngtonu – tylko w zamian za znaczące złagodzenie sankcji gospodarczych, które coraz mocniej dają się we znaki irańskiej gospodarce. Ale to nie leży w gestii Obamy, lecz Kongresu. Biały Dom będzie zatem musiał przekonać kongresmenów, że to szansa, której nie można zmarnować.
Reklama