Jak pisze "New York Times" obecnie Rosyjskie zapędy do jątrzenia widać wyraźnie w przypadku konfliktu między Armenią, a Azerbejdżanem, gdzie Rosja oficjalnie działa pod maską rozjemcy. Na przełomie lipca i sierpnia, tuż przed pokojowym szczytem zorganizowanym przez Władimira Putina, w walkach zginęło tam ponad 40 żołnierzy.
Konflikt między tymi byłymi radzieckimi republikami wokół Górskiego Karabachu trwa od lat. Mówi się o konflikcie, że ma też podłoże etniczne, bo Armenię zamieszkują głównie chrześcijanie, a Azerbejdżan muzułmanie. Ale to Rosja go podsyca i politycznie wykorzystuje.
Należąca formalnie do Azerbejdżanu Republika Górskiego Karabachu nie jest uznawana za samodzielny podmiot prawa międzynarodowego. Od czasu konfliktu zbrojnego z lat 90., w którym zginęło ponad 30 tys. ludzi, region ten zamieszkują niemal wyłącznie Ormianie. Sprzymierzona z Armenią Rosja utrzymuje na jej terytorium ponad 3 tys. swych żołnierzy. Armenia oddała też w dzierżawę rosyjskim koncernom swoją energetykę i łączność.
Mimo, że od 1994 roku obowiązuje porozumienie o zawieszeniu broni między Armenią, a Azerbejdżanem, to co jakiś czas wybuchają tam walki.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Rosyjska propaganda ma ukryty cel>>>>
To daje Rosji pretekst do wojskowej obecności w rejonie i trzymania w szachu obu państw. Ani jedna, ani druga strona nie zwróci się w takiej sytuacji o pomoc do Zachodu w obawie przed reakcją Moskwy.
Nie dziwi w tej sytuacji, że Armenia odmówiła podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE, a zdecydowała się przystąpić do rosyjskiej unii celnej.