18 grudnia 2014 r., konferencja prasowa prezydentów Turcji i Rosji, Recepa Tayyipa Erdogana i Władimira Putina.Rosja porzuciła niedawno pomysł na gazociąg South Stream i wybrała alternatywny projekt, z udziałem Turcji. Ankara zaś ochoczo do niego przystąpiła, nie zwracając większej uwagi na unijne sankcje wobec Rosji po zajęciu Krymu. –Proponowaliśmy Ankarze, żeby nie publikować informacji o naszym porozumieniu – skwitował Putin pytanie rosyjskiego reportera. – Ale prezydent Erdogan to silny facet, z charakterem. Powiedział: nie, opublikujmy to. To decyzja naszych tureckich partnerów – dorzucił. Obaj prezydenci wymienili setkę uśmiechów i uścisków.
29 listopada 2015 r., jeden z najpopularniejszych programów publicystycznych w rosyjskiej telewizji. – Erdogan to nieopanowany i kłamliwy człowiek, uzależniony od taniej ropy z barbarzyńskiego kalifatu Państwa Islamskiego – podsumowuje gospodarz, znany z ideologicznych podpowiedzi dla Kremla. Serwis agencji TASS aż pieni się doniesień o sankcjach Moskwy wobec Ankary: w pierwszym rzucie będzie zakaz importu tureckich produktów rolniczych, zwłaszcza owoców i warzyw. Ale importerzy zbóż wyprzedzili oficjalną decyzję i już od kilku dni wycofują się z podpisanych umów. Na czołówkach pojawiły się informacje tureckiego urzędu statystycznego – od początku roku turecki eksport do Rosji zmalał o 39 proc., a import rosyjskich towarów o 18 proc.
- W tej chwili oni mierzą, który ma dłuższego, i w tym cały problem – tłumaczy lapidarnie rosyjski analityk wojskowości Paweł Felgenhauer. – Oczywiście, ta sytuacja jest oparta na podstawowych [politycznych] sporach, ale aspekt personalny przyczynia się do dalszej eskalacji – dodaje, już nieco bardziej oficjalnie. – Dla obu kwestia własnego wizerunku jest nawet ważniejsza od kwestii państwowych, w tym problem – sekunduje mu Leonid Isajew, ekspert ds. bliskowschodnich z moskiewskiej Wyższej Szkoły Ekonomii. – Obaj zainwestowali swoją reputację w konflikt syryjski. Teraz to sprawa osobista, i jakiekolwiek ustępstwa są nie do zaakceptowania, co gra na korzyść Państwa Islamskiego i innych grup terrorystycznych.
A to mogła być taka piękna przyjaźń.
Droga wojownika
Historycy, politolodzy i dziennikarze wylali już całe litry atramentu, kreśląc pseudopsychoanalizy Putina i doszukując się schematów jego zachowania w nieszczęśliwym dzieciństwie, ciągotach do chuligaństwa czy agenturalnej przeszłości. Podobną diagnozę można by próbować stawiać Erdoganowi – "Sułtan", jak dziś nazywają prezydenta, a wcześniej wieloletniego premiera, rodacy i obcokrajowcy, wychował się w jednej z najbiedniejszych, robotniczych dzielnic Stambułu. W mieście, które przez pewien czas rosło o milion mieszkańców rocznie, powiększając się głównie o przybyszy z biednych prowincji kraju, takie dzielnice stały się zagłębiem ludowego konserwatyzmu.
Największe więzienie dla dziennikarzy na świecie – tak dzisiaj mówią o Turcji.
Sułtan buduje imperium
Erdogan zawsze potrafił wierzgnąć. Dla jednych oznaka politycznej niezależności i dbania o narodowy interes. Dla innych – oznaka nieprzewidywalności i ciągot do islamskiego radykalizmu. W 2003 roku Turcja rządzona przez świeżo wybranych polityków AKP praktycznie odcięła się od amerykańskiej operacji obalania Saddama Husajna. Turecki przemysł filmowy uczcił ten zwrot kinowym blockbusterem „Dolina Wilków”, w którym dzielny turecki agent walczył z amerykańsko-syjonistycznymi handlarzami organów wycinanych mordowanym Turkmenom. W 2009 r. Sułtan po publicznej awanturze z izraelskim prezydentem Szimonem Peresem podczas forum w Davos trzasnął drzwiami i kilka godzin później wyjechał ze Szwajcarii. Gry wylądował w ojczyźnie, na lotnisku przywitał go wielotysięczny tłum, który niemalże wziął go na ręce. Co na to Sułtan? – Nie jestem jakimś plemiennym przywódcą, jestem premierem Republiki Tureckiej. Robię, co potrzeba, i tak zrobiłem teraz, i tak będę robić. Taki mam charakter. Taką mam tożsamość – to był dopiero wstęp do tyrady o honorze i szacunku.
Jest Sułtan, trzeba i imperium. Po rozczarowaniu, jakie zafundowała Turkom Unia Europejska, praktycznie sabotując negocjacje (bo też otwartego „nie” Brukseli Turcy nie usłyszeli), dziś nad Bosforem nie zostało zbyt wielu miłośników integracji europejskiej. Ale też integracja nie jest im do niczego potrzebna. Erdogan ożywił relacje z wszystkich tureckimi ludami w Azji i na Bliskim Wschodzie. Turcy robią świetne interesy i mają doskonałe relacje z Azją Centralną, od Kazachstanu po uchodzący za zamkniętą dla obcokrajowców twierdzę Turkmenistan. Zerwanie dobrych relacji z Izraelem ożywiło niezłe stosunki z krajami arabskimi. Turcy robią interesy i budują w Maghrebie i na Półwyspie Arabskim. „Stosunki dyplomatyczne między Turcją a Iranem mają dłuższą historię niż Stany Zjednoczone istnieją” – pouczyli Amerykanów, gdy ci próbowali im wybić z głowy robienie interesów z (wówczas jeszcze demonizowanym) Iranem.
Zachód mógł narzekać na Erdogana, ale był – i jest – potrzebny. Jako członek NATO Turcja, pod tą czy inną władzą jest cennym sojusznikiem – silną, nieźle wyekwipowana armia na południowo-wschodniej flance Sojuszu, w kluczowym dla interesów Zachodu regionie. Wywiad, którego macki sięgają daleko w głąb niepewnych i zachodnich wywiadów mało przenikalnych regionów. Dobre stosunki z państwami, które z perspektywy Waszyngtonu czy Brukseli są potencjalnymi przeciwnikami, co wyklucza realne kontakty.
Do czasu, gdy w ogniu nie stanęła Syria.
Gra w kalifat
Turcy przełknęli jakoś obalenie Saddama Husajna, a nawet umocnienie się kurdyjskiej autonomii na północy Iraku. W kurdyjskim Irbilu z czasem zaroiło się od tureckich biznesmenów, kurdyjska ropa popłynęła szerokim strumieniem, na kurdyjskich uczelniach zaroiło się od tureckich wykładowców (dobre stawki profesorskie). Gdyby nie to, że działająca w Turcji PKK zakorzeniła się na odludziu po irackiej stronie, i od czasu do czasu turecka armia musiała się zapuścić na kurdyjskie terytorium, by spacyfikować bojowników – relacje byłyby wręcz sojusznicze.
Wybuch powstania w Syrii skomplikował sprawy. Ankara postrzegała okoliczne reżimy – Saddama Husajna czy Baszara Al-Asada – w kategoriach pragmatycznych: każdy był odpowiedzialny za trzymanie swoich Kurdów pod kontrolą. Poza tym jednak nie życzyła im dobrze, zwłaszcza Asadowi, ideologicznie wywodzącemu się z arabskiego socjalizmu, a religijnie – z nielubianej w Turcji sekty alawitów. Wybuch rebelii przeciw władzy Asada w Turcji przyjęto z obojętnością, z nutką mściwej satysfakcji.
Początkowo wydawało się, że z reżimem upora się Wolna Armia Syrii – zbieranina deklarującej świeckość opozycji, dezerterów z armii i struktur władz, czy lokalnych watażków. Z czasem okazało się, że nic z tego. Za to w siłę urosły ugrupowania radykalnych religijnych bojowników, najpierw te spod znaku Al-Kaidy (jak Front An-Nusra), potem te, dla których Al-Kaida była gromadą nieskutecznych uzurpatorów (jak Państwo Islamskie). I dopóki ugrupowania te oferują szansę ostatecznego usunięcia Asada z Syrii, najwyraźniej Turcja nie podejmie żadnej zdecydowanej akcji przeciw nim.
Wrogowie zwalczają się własnymi rękami – sytuacja idealna. Ale Państwo Islamskie nie jest kierowane przez amatorów. Na terytorium Turcji pojawili się nie tylko zamachowcy, rekruterzy i przemytnicy kalifatu, ale też prowokatorzy. Ci ostatni potrafią miesiącami tworzyć siatki pozornych przeciwników kalifatu, by dzięki nim wykrywać i likwidować siatki tureckich informatorów na swoim terytorium. Dodatkowo, kalifat uderzył w Kurdów, oblegając Rożanę – ich enklawę u granic Turcji. To wywołało kurdyjską mobilizację w Turcji i Iraku, błyskawicznie radykalizując politykę Ankary wobec Kurdów. Innymi słowy, kalifat umiejętnie podsycił tlący się wewnętrzny konflikt w Turcji, czego efektem jest kampania wojskowa na wschodzie kraju, niewiele ustępująca wojnie domowej, która toczyła się tam od połowy lat 80.
Wreszcie, do gry weszła Rosja. „Demokracje nieliberalne” lubią się trzymać razem, ale gdy ich interesy się zderzają, sypią się wióry. Tak też stało się ostatnio na pograniczu turecko-syryjskim. Rosja chce uratować reżim Baszara al-Asada: rzecz dla Turków nie do przyjęcia, zwłaszcza odkąd jasno dali do zrozumienia, że życzą Asadowi jak najgorzej. Konfrontacja dwóch „silnych mężczyzn” najpierw ograniczała się do ryzykownych manewrów lotnictwa i sił lądowych w okolicach granicy. W końcu zaowocowała zestrzeleniem rosyjskiego Su-24. Dziś, gdziekolwiek dwaj kluczowi gracze się nie ruszą – w Azji Centralnej, na Kaukazie, na Bliskim i Środowym Wschodzie – wpadają na siebie.
Zrobiło się jakby ciasno.