Sędziowie Sądu Najwyższego USA nigdy nie rezygnują, rzadko umierają – tak głosi popularne w Ameryce powiedzenie. Jednak 82-letni Anthony Kennedy (bez koligacji z klanem z Massachusetts) po trzech dekadach orzekania podjął decyzję o przejściu na emeryturę. Amerykańscy komentatorzy, juryści i politycy od prawa do lewa są zgodni, że z życia publicznego znika najpotężniejszy człowiek Ameryki. Bo to głos Kennedy’ego wielokrotnie decydował o tym, jaki wyrok wyda trybunał, który w precedensowym systemie stawał się źródłem prawa. Teraz zaczyna się bitwa nie tyle o osobę jego następcy, ile o kierunek, w jakim pójdą orzecznictwo i amerykańskie społeczeństwo.
Czterech urzędujących sędziów SN zostało wskazanych przez prezydentów demokratów, czterech przez prezydentów republikanów (jedno miejsce pozostaje do obsadzenia). I dziś, w epoce radykalnego upolitycznienia procesu wyłaniania członków SN oraz ideologicznego sporu między wydającymi werdykty, cała ósemka w najbardziej drażliwych sprawach głosuje wedle partyjnych korzeni.

Kennedy’ego nominował jeszcze Ronald Reagan równe 30 lat temu. Sam sędzia uważa się za konserwatystę, choć statystyki dowodzą, że jest raczej centrystą. Twardogłowych republikanów drażniło to, że w swojej pracy brał pod uwagę orzecznictwo w innych krajach, co ich zdaniem było zbrodnią na konstytucji USA. Zarzucano mu, że uprawia za dużo publicystyki, bo za często zabiera głos na temat niesprawiedliwości systemu więziennictwa w USA. Poza tym twardogłowym nie podobały się pisane przez Kennedy’ego uzasadniania do wyroków uznawanych za zwycięstwo lewicy – jak choćby w werdykcie Obergefell v. Hodges legalizującym jednopłciowe małżeństwa. Sędzia tłumaczył w nim, że jako konserwatysta stoi na straży instytucji małżeństwa i liczy na to, że umożliwienie zawierania go przez osoby LGBT pozwoli im na budowanie tradycyjnych rodzin, a dzieci w nich wychowywane będą mieć takie same prawa jak dzieci ze związków heteroseksualnych.

Reklama