Spełniły się założenia władz chińskich - klasa robotnicza wypełniła 300 procent normy i na pół roku przed igrzyskami olimpijskimi Pekin jest gotowy na przyjęcie sportowców, trenerów, dziennikarzy i milionów gości z całego świata. Tak przynajmniej głoszą oficjalne oświadczenia władz państwowych i chińskich agencji prasowych, które rozsyłają w świat depesze o kolejnych stadionach oddanych do użytku na długo przed czasem.

Reklama

Ta wersja obowiązywać będzie na całym świecie do czasu, gdy do Pekinu zjadą się przedstawiciele komitetów olimpijskich krajów biorących udział w igrzyskach i wypatrzą wszystkie usterki. I choć Chińczycy robią wszystko, by świat zobaczył tylko to, co chcą mu pokazać, nawet oni nie uchronią się przed inwigilacją olimpijskich szpiegów.

Pierwsi z nich zjechali do Pekinu tydzień temu z okazji zawodów pływackich Swimming China Open i poznali prawdę o Narodowym Centrum Sportów Wodnych (National Aquatics Center) zwanym "Kostką Wodną". Najnowocześniejsza pływalnia świata miała swoją premierę pod koniec stycznia. Media na całym świecie pokazały wówczas kosmiczny niebieski obiekt, którego ściany oklejają niebieskie pęcherzyki mieniące się wieczorem wszystkimi odcieniami błękitu, fioletu, żółci i czerwieni, i przetłumaczyły informacje podane przez zachwycone chińskie media.

Dziennikarze prześcigali się w opisach supernowoczesnej pływalni o powierzchni 65 tys. m kw., która pomieściła nie tylko trzy baseny - olimpijski, do skoków i do rozgrzewki - ale też gigantyczne trybuny na 17 tys. miejsc. Chwalili świetną akustykę hali, tak świetną, że można ją podobno przerobić na filharmonię, i bijącą w oczy czystość kafelków, szorowanych dzień i noc przez armię sprzątaczek.

Reklama

Autorzy "Kostki Wodnej" - australijskie konsorcjum architektoniczne - pękali z dumy. Jeszcze bardziej cieszył się jednak "chiński lud", który mimo nikłego doświadczenia w nowoczesnym budownictwie, wytyczne architektów wypełnił co do joty - pisze DZIENNIK, który był na miejscu.

Jakież było rozczarowanie Chińczyków, kiedy okazało się, że zaproszone reprezentacje nie do końca podzielają ich entuzjazm. Polskim pływakom, jeszcze w pierwszym dniu zawodów zgodnie zachwyconym "Kostką Wodną", miny rzedły dosłownie z godziny na godzinę. Już na spotkaniu technicznym usłyszeli, że korytarz prowadzący z ciepłej szatni na z zasady upalną pływalnię nie jest podgrzewany, a w sierpniu będzie jeszcze zimniejszy z powodu klimatyzacji. Doradzono im, by zamiast narzekać na różnicę temperatur, zaopatrzyli się w ciepłe kurtki...

Później okazało się, że na pięknym basenie do rozgrzewki i w szatniach nie ma monitorów, na których zawodnicy i trenerzy obserwują przebieg zawodów i na tej podstawie tuż przed startem ustalają rozkład tempa. W dodatku wykonawcy doskonale wyciszonej pływalni zapomnieli o zamontowaniu głośników, przez które organizatorzy wywołują sportowców na start i zamiast koncentrować się na zawodniku i jego rozgrzewce, szkoleniowcy nerwowo krążyli między basenem ćwiczebnym, a halą główną.

Reklama

Wadliwy okazał się też sam basen olimpijski. Polska rekordzistka Otylia Jędrzejczak już pierwszego dnia zauważyła, że liny oddzielające tory osadzone są zbyt płytko i zawodnikowi przeszkadza fala wywołana przez płynącego obok. Trener naszej reprezentacji Paweł Słomiński żartował wprawdzie, że problem znika, kiedy jest się pierwszym, ale już na poważnie ocenił, że falę mogą tworzyć zbyt wąskie bębny tworzące liny.

Podobne uwagi miały reprezentacje innych krajów, w tym Niemiec i Szwecji, które na nie cieszące się szczególnym zainteresowaniem zawody, wystawiły najmocniejszych zawodników. Można więc być pewnym, że jeden z czołowych sprinterów kraulowych świata Stefan Nystrand czy niemiecka rekordzistka Britta Steffen nie pozostawili na pływalni suchej nitki. A ich uwagi w oficjalnym piśmie zostaną przekazane Międzynarodowej Federacji Pływackiej (FINA).

Niedostatki techniczne to jednak nic w porównaniu z organizacją. Zwyczaje chińskich organizatorów najpierw wywołały u zawodników i trenerów zbiorowy chichot, a potem autentyczne oburzenie. Delfinista i wielokrotny mistrz Europy Paweł Korzeniowski pierwsze dni rozgrywek wspomina jak komedię omyłek. Wtedy jednak nie było mu do śmiechu.

"Przed wejściem do call roomu, poczekalni, w której przebywamy przed startem, organizatorzy w białych kurtkach kazali nam ustawić się w szeregu i wchodzić dopiero na wyraźne polecenie. Przez tubę wyczytywali nasze nazwiska, a siadać i wstawać mieliśmy na komendę. A przecież call room to miejsce największej koncentracji, którą każdy zawodnik uzyskuje inaczej. Są tacy, którzy rzeczywiście siedzą z głową w dłoniach, ale częściej chodzą, rozciągają się, nawet rozmawiają. Nie wyobrażam sobie, żeby taki dryl miał panować na igrzyskach" - opowiada DZIENNIKOWI "Korzeń".

Otylia Jędrzejczak na absurdalne zachowania organizatorów z początku patrzyła przez palce: "Zdawałam sobie sprawę, że ci ludzie dopiero się uczą, trenują przed olimpiadą i trzeba im wybaczyć niedoświadczenie i potknięcia. Ale kiedy po raz kolejny wywołali mnie na konferencję prasową, której nie było, powiedziałam im, co o tym myślę" - tłumaczy Otylia.

Pływaczkę drażniło też to, że jedną akredytację sprawdzało każdorazowo po 10 osób. "Czuliśmy się trochę jak dodatek do basenu i mieliśmy wrażenie, że to my jesteśmy dla wolontariuszy, a nie oni dla nas" - opowiadali pływacy.

Jeszcze większy dryl panował na trybunach. Tutaj każda grupa - trenerzy, goście, dziennikarze i kibice - musiała siedzieć w swojej strefie. Widzowie nie mogli się przesiadać ani wchodzić na trybuny w trakcie zawodów, a dziennikarzom pod żadnym pozorem nie wolno było wejść do hali głównej, jedynego miejsca, w którym sprzedawano napoje. Musiała im wystarczyć woda, kawa i herbata serwowana w centrum prasowym, a chęć napicia się coli traktowana była jak zamach na chińską gościnność i podejrzana próba wmieszania się między kibiców.

"Nasze zasady są święte jak kodeks drogowy. Wiecie chyba, co się dzieje, jak jeden z kierowców nie przestrzega przepisów i wjeżdża na czerwonym świetle na skrzyżowanie? Takie same skutki może mieć wasza niesubordynacja" - tłumaczył przez godzinę zdenerwowany menedżer metra kwadratowego trybuny, gdy przekroczyliśmy granicę strefy dla vipów.

Problemy w komunikacji na lini Chińczycy - reszta świata nie wynikają jedynie z różnic kulturowych. Do poważnych nieporozumień dochodzi na poziomie języka. Chociaż z okazji Igrzysk angielskiego uczy się oficjalnie cały Pekin, a na znakach drogowych, wejściach do muzeów, świątyń i zabytkowych miejsc coraz częściej pojawiają się objaśnienia po angielsku, poza hotelami w Pekinie trudno jest porozumieć się w tym języku - pisze DZIENNIK.

Nawet olimpijscy wolontariusze, którzy chcąc pełnić tę zaszczytną funkcję, musieli zdać skomplikowany egzamin z języka, a potem szlifować go na codziennych zajęciach przez trzy semestry, wolą z cudzoziemcami porozumiewać się na migi. Najlepiej zaś po angielsku dogadują się z innymi Chińczykami. Wszystko dlatego, że ich chińscy nauczyciele ponad akcent przedkładają zasady gramatyki i naukę angielskiego alfabetu. A w chińskiej wymowie nawet powitalne "good morning" potrafi zabrzmieć jak odgłos wielkiego cierpienia.

Prawdziwą pekińską zmorą są taksówkarze, których najtrudniej przekonać do nauki angielskiego. Wielu wychodzi z założenia, że znajomość słów "airport", "center" i "thank you" jest równoznaczna z płynną mową w języku Anglosasów i w czasie codziennej radiowej lekcji języka dla taksówkarzy demonstracyjnie wyłącza odbiornik. "Po co mam się uczyć angielskiego, skoro cudzoziemiec może mi napisać, gdzie chce jechać, a przed hotelem przetłumaczy mi to obsługa. Poza tym igrzyska potrwają tylko miesiąc i jakoś się przemęczymy" - wyznał jeden z chińskich taksówkarzy polskiemu sinologowi.

Na tej beztrosce cierpią głównie turyści, którzy potrafią pół godziny stać na ulicy i bezskutecznie machać na tabun przejeżdżających taksówek. Ich kierowcy rzadko zabierają białych, bo biali oznaczają kłopoty. "Człowiek się boi, że się nie dogada, zawiezie nie tam, gdzie trzeba, a potem będzie się musiał tłumaczyć. Poza tym nigdy nie wiadomo, czego oni od nas chcą" - mówił jeden z taksówkarzy.

Podobną niefrasobliwość wykazują kelnerzy w restauracjach. Większość restauratorów nie pomyślała o angielskim tłumaczeniu menu. W niektórych przy odrobinie szczęścia znajdziemy zdjęcia potraw. Nie wywnioskujemy z nich wprawdzie składników posiłku, ale zawartość talerza nie wprawi nas w zdumienie. Tam, gdzie menu to chińskie krzaczki, kelner zaproponuje nam: "chicken, fish, pork, noodles", ale nie zawsze zrozumie słowo "vegetables". W lokalach bardziej wykwintnych postępowi kelnerzy mogą na szczęście zaprowadzić nas do komputera, gdzie do internetowego słownika możemy wpisać angielskie słowo, błyskawicznie tłumaczone na chiński.

Reporterzy DZIENNIKA nie mogli oprzeć się wrażeniu, że dla niektórych Chińczyków nieznajomość angielskiego jest nie tylko wygodna, ale i niezwykle opłacalna. Prosząc o herbatę nie możemy bowiem wytłumaczyć, że chodzi nam o zwykły napar i dopiero, gdy przychodzi do płacenia, dowiadujemy się, że nasza herbata to najszlachetniejszy szczep z Yunanu w promocji za jedyne 1000 juanów (346 zł). My zapłaciliśmy za szklankę zielonej herbaty 100 juanów (34 zł), czyli trzy razy tyle, ile za suty posiłek dla trzech osób. Wychodząc z restauracji kątem oka widzieliśmy, jak chińska kelnerka podskakuje w górę z radości. Najwyraźniej najszlachetniejszą z herbat podała nam nie tylko przez wzgląd na gościnność i chęć zaprezetowania kulinarnych zdobyczy swojego kraju.

Zniechęconym restauracyjnymi nieporzumieniami turystom pozostaje wizyta w lokalnym McDonaldzie, Subwayu czy KFC lub - z założenia partyzancka - wizyta na chińskim targu, gdzie na ogromnych stoiskach serwowane są prażone skorpiony, robaki, a nawet potrawka z psa. A to - jak dowiedzieliśmy się od olimpijskich wolontariuszy - prawdziwe delicje.

Najbezpieczniej jednak stołować się w hotelach. Wychodząc naprzeciw zagranicznym turystom dostosowują one menu do zachodnich standardów i przy szwedzkim stole obok europejskiej werski chińskiej kuchni znajdziemy francuskie rogaliki, jogurty, musli i włoskie makarony, a także gotowane warzywa.

Hotele to w Pekinie prawdziwe bastiony Zachodu. W przestronnych hallach znajdziemy skórzane kanapy, a gdzieniegdzie nawet całkiem europejskie kafejki. W recepcji powitają nas mili recepcjoniści z tabliczkami, na których ich chińskie imiona zostało zastąpione angielskim, tak byśmy mogli przejść na ty z chińską Susan, Summer, Louisem, a nawet Johnem.

Susanie nie wystarczy jednak nasze nazwisko i numer rezerwacji. Poprosi nas o paszport, by tymczasowo zameldować nas w hotelu i dokładnie spisze numer wizy. A jeśli przyjdzie nam do głowy wymienić euro lub dolary (złoty nie ma tu racji bytu) na juany, musimy uzbroić się w cierpliwość. Susan lub Summer najpierw dokładnie sprawdzą palcami wypukłości na banknotach, potem prześwietlą je pod specjalną lampą, a kiedy już upewnią się co do ich autentyczności, przystąpią do mozolnego spisywania numerów seryjnych każdego z banknotów.

Nie zdziwmy się, gdy w hotelu czterogwiazdkowym wykładzina będzie trzeciej świeżości, łazienka zawilgotniała, a kran wymagający naprawy. Chińskie standardy różnią się bowiem od europejskich. Jak nigdzie indziej będą tu jednak dbać o nasze bezpieczeństwo. Na wyposażeniu każdego pokoju znajdziemy maski gazowe na wypadek ataku gazem bojowym, a na szafce nocnej złotą tabliczkę z napisem "No smoking in bed for your safety" (Nie palić w łóżku dla własnego bezpieczeństwa).

Palenie za to dozwolone jest w każdym innym miejscu, a pełne popielniczki obsługa wymieni nawet kilka razy dziennie, bo jeśli nie wywiesimy tabliczki "Nie przeszkadzać", pokojówki odwiedzą nasz pokój dowolną liczbę razy. Uśmiechnięte i gościnne rozwiążą od ręki każdy problem, podsyłając do cieknącego kranu hydraulika, który wejdzie do łazienki, nie zwracając na nas najmiejszej uwagi i spędzi tam dowolną ilość czasu.

Hotele akredytowane na olimpiadę prześcigają się w dążeniu do jak najwyższych standardów. Dlatego roboty remontowe trwają tu cały dzień, a dyrekcja hotelu uznaje za pewnik, że goście wykażą się pełnym zrozumieniem dla pracującej tuż za ścianą wiertarki udarowej. Tym bardziej że uruchamiana jest dopiero o godzinie 8.00 rano, a wyłączana o 20 i nie zakłóca nocnej ciszy - opisuje DZIENNIK.

Polscy pływacy, którzy w remontowanym właśnie hotelu spędzili siedem nocy, z żywym zainteresowaniem oglądali wybudowane już kwatery dla zawodników w olimpijskiej wiosce. "Bardzo nam się podobały, choć przypominały trochę nowe budynki na warszawskim Ursynowie. Jeśli będzie w nich winda, uznam je za idealne. Gorzej, gdy przyjdzie nam na piąte piętro wchodzić po schodach. Podczas igrzysk najmiejsze nawet nieprzewidziane obciążenia są niewskazane" - mówił DZIENNIKOWI Paweł Korzeniowski.

Pływacy zachwycali się też stadionem lekkoatletycznym "Bird's Nest" (Ptasie Gniazdo), który mijali codziennie w drodze na pływalnię. Gniazdo rzeczywiście wygląda imponująco i jeśli wierzyć Chińczykom przewyźsza pod każdym względem wszystkie stadiony świata. Podobno wystarczy tylko rozebrać otaczające jego budowę płoty i wpuścić kilka tysięcy lekkoatletów, by rozpoczęła się walka o olimpijskie medale. Na razie jednak płoty stoją, a wejścia na teren stadionu, podobnie jak w przypadku reszty obiektów olimpijskich, strzeże chińskie wojsko. Zapewne w obawie przed nadmiernym zachwytem zwiedzających.