Po zamachu na Benazir Bhutto pod koniec grudnia światowe media straszyły wizją przejęcia władzy nad Pakistanem przez radykalne ruchy islamskie, a wpływowy brytyjski tygodnik "The Economist” uznał go nawet za najbardziej niebezpieczne miejsce na ziemi. Teoretycznie, może się to zdarzyć. Ale w rzeczywistości radykałowie są nadal zbyt słabi, by pokusić się o taki krok. Faktycznym zagrożeniem stali się nie oni, ale rozpad państwa, a winę za taki stan rzeczy ponosi despotyczna władza prezydenta Perveza Musharrafa.
Straszak radykalizmu
Zagrożenie wojowniczym islamem, to dla prezydenta znakomity pretekst do podsycania atmosfery strachu i przedłużania swoich rządów. Co ciekawe, zdołał przekonać do tej wizji Stany Zjednoczone, a wraz z nimi świat zachodni. Dlatego właśnie Pakistan nie neguje informacji, że Osama bin Laden ukrywa się na jego terytorium, a wręcz rozpuszcza plotki o tym. Światowy terrorysta numer jeden i jego kompani jest wręcz niezbędny, by podtrzymywać atmosferę strachu i bić w wojenne bębny. Gdyby wpadł w ręce Amerykanów lub Pakistańczyków, trudniej byłoby przekonać świat o terrorystycznym zagrożeniu, któremu może podołać tylko Musharraf, choćby za cenę tyranizowania własnego kraju.
"Bin Laden w Pakistanie? A gdzie miałby się niby ukrywać, na ziemiach plemiennych, przecież każdy by go wydał za astronomiczną sumę, jaką dają Amerykanie. Bez złudzeń. Musiałby mieć tu setki współpracowników i co, wszyscy wzgardziliby 50 milionami dolarów?" - pytał w rozmowie ze mną Rashid al-Haq, wnuk założyciela medresy Hakkanija, głównej uczelni talibów, jeden z jej obecnych liderów. Trudno odmówić mu racji. Nawet honor pasztuńskich plemion ma swoje granice.
Faktem jest, że radykalne ruchy islamskie rosną w siłę. Trwa zbrojna rebelia na pograniczu z Afganistanem, choć władze obiecały stłumić ją do wyborów, ale większość walk wybucha tam z powodu brutalności armii pacyfikującej powstanie. "Rządowa polityka zbrojnej konfrontacji popycha kolejnych do boju, gdyby nie ona, starcia stopniowo by wygasły" - mówi Abdel Hameed z Pakistańskiej Ligi Muzułmańskiej Nawaza Sharifa, opozycyjnej wobec Musharrafa. To powszechna opinia, nawet w szeregach świeckiej Pakistańskiej Partii Ludowej - głównej siły opozycji.
Gra o ocalenie
Nawet Stany Zjednoczone zrozumiały w końcu, że na reżimowej mistyfikacji nie sposób już polegać. Zaczęły zatem subtelną grę, której celem było zatrzymanie staczania się Pakistanu po równi pochyłej. Jej elementem miały być właśnie wybory parlamentarne zapowiadane początkowo na 8 stycznia. Sondaże dawały w nich zwycięstwo opozycji, docelowo zatem prezydent Pervez Musharraf miał pozostać na swoim stanowisku i współrządzić krajem z Benazir Bhutto typowaną na premiera. Takie rozdanie pozwoliłoby mu zachować władzę i przywileje, a jednocześnie zmienić stopniowo twardą politykę odrzucaną przez pakistańskie społeczeństwo. Zamach przekreślił ten plany, wybory zostały przełożone. W powszechnej opinii Bhutto zginęła z rąk ludzi z otoczenia prezydenta, gdyby teraz wyniki elekcji zostały sfałszowane, tlący się bunt przeciw Musharrafowi może przerodzić się w pożar.
Pakistańskie państwo pęka. Dwadzieścia milionów sztuk nielegalnej broni, w tym karabiny automatyczne, jawna wrogość do władz centralnych w prowincjach Sindh i Beludżystan - gdzie o rządzie mówi się "Islamabad”, jakby to było obce państwo, a nie stolica wspólnego kraju - zbrojna irredenta w Północno Zachodniej Prowincji Granicznej, islamistyczna konspiracja w stolicy, Karaczi i w Pendżabie - oto pole minowe, po którym wszyscy stąpamy. Także Polacy; choć to daleki, egzotyczny kraj, jego los wpływa także na nasze bezpieczeństwo. Walki z protalibską partyzantką w Pakistanie bowiem toczą się ledwie 20-30 kilometrów od baz naszych żołnierzy w Afganistanie. To nie koniec problemów. Rozpad Pakistanu pociągnie za sobą cały region. Jak zachowają się Indie, główny przeciwnik tego kraju, również uzbrojony w broń nuklearną? Także Stany Zjednoczone rozważały interwencję zbrojną, aby zabezpieczyć pakistańskie głowice nuklearne. Kto byłby pierwszy - komandosi US Army czy indyjskie rakiety wycelowane w pakistańskie wyrzutnie?
Państwo miraż
Pakistan jest tworem na wskroś ideologicznym, powstałym z niebytu wyłącznie na podstawie kryterium religijnego, jak Izrael. To państwo indyjskich muzułmanów. Ma ono swoją kastę panującą; początkowo wywodziła się głównie z uchodźców z Subkontynentu zwanych mohadżirami, obecnie zdominowali ich Pendżabczycy. Ma też język elitarny - urdu, którym w domu mówi ledwie około siedmiu procent całej populacji. Tylko ta elita czuje się dziś naprawdę Pakistańczykami, reszta coraz chętniej mówi o niej "oni”. "Islamabad prowadzi politykę sprzeczną z wolą ludzi" - twierdzi Abdurhamim, inżynier z Beludżystanu, który działa w ruchu nacjonalistycznym i chce niepodległości swojego kraju, obecnie jednej z czterech prowincji Pakistanu. "Buntują się Pasztunowie, Beludżowie, Sindhowie. Zobacz co nam zrobili?" - wkazuje na pokryty różami grób. Rozmawiamy w mauzoleum rodu Bhutto w prowincji Sindh, gdzie pochowano Benazir. Nie jest to bynajmniej głos odosobniony. W Sindh i Beludżystanie, od lat narasta świadomość odrębności od reszty Pakistanu, a nawet separatystyzm. W tej drugiej prowincji działa silna partyzantka antyrządowa, która nie ma nic wspólnego z talibami, a pod rządami Musharrafa tysiące aktywistów nacjonalistycznych albo trafiło do więzień, albo zaginęło. Sindhijczycy z kolei uznali Pakistańską Partię Ludową, którą kierowała Bhutto, za emanację swoich narodowych nadziei, choć to stronnictwo ogólno-pakistańskie. Zielono-czarno-czerwone flagi ludowców stały się de facto symbolem Sindhu. To właśnie te ruchy, a nie głośna w mediach partyzantka protalibska, mogą rozsadzić Pakistan.
* * *
Jest jeszcze ciągle nadzieja. Jeśli władze nie sfałszują wyborów, wygra je z pewnością opozycja: Pakistańska Partia Ludowa i Pakistańska Liga Muzułmańska Nawaza Sharifa. Zaproponowany przez Amerykanów układ "nasz prezydent, wasz premier” ma wciąż szanse powodzenia. Przed wyborami władze Pakistanu rozmawiały o mianowaniu na szefa rządu wdowca po Bhutto. Problem w tym, że ani on, ani drugi lider opozycji Nawaz Sharif nie mają jej autorytetu, ani charyzmy. Nie pociągną za sobą mas, nie ustanowią sprawnego rządu. Nawet, gdy wybory będą uczciwe i nie zakończy ich bunt ulicy, przed Pakistaniem nie otwierają się dziś wrota jasnej przyszłości, państwo to wstępuje w mgłę. Nikt nie wie, co się z niej wyłoni.