Przygotowania do Aszury, największego święta szyitów, trwały dzień i noc. W uliczce nieopodal meczetu Wazir Khan w zakładach szlifierskich ostrzono noże: długie na kilkanaście centymetrów - dla rosłych mężczyzn i krótkie, ledwie trzycentymetrowe, dla dzieci. "Pracujemy bez przerwy, takie jest zapotrzebowanie, musiałem zatrudnić dodatkowych ludzi" - mówi Taha Iqbal, właściciel jednego z warsztatów. Szlifierki ślą w niebo snopy iskier, a czeladnicy nawlekają wyostrzone jak brzytwa sztylety na łańcuchy i łączą je w pęki. Na gwoździach wiszą tysiące gotowych do użycia noży; już wkrótce spadną na plecy żałobników. Dłuższe - pięć dolarów, zestaw dla dziecka - trzy. To niewiele, nawet jak na Pakistan, gdzie większość ludności żyje poniżej progu ubóstwa. Każdego stać na cierpienie za Husajna. A jeśli nawet nie, w godzinę męczeństwa dostanie noże za darmo. Nie wolno nikomu odmówić prawa do uczestnictwa w męce imama.
Do starego miasta, gdzie przy bramie Mohdżi rozpoczną się obchody, ciągną tłumy. Dominuje czerń ubiorów, niektórzy noszą kajdany spinające szyję, nogi i ręce. Na podeście siedzi może roczny chłopiec zakuty jak galernik, ojciec z dumą pokazuje go przechodniom. Są też derwisze - długie poskręcane włosy, siwe brody, nieobecny wzrok. Oni przeżywają Aszurę w sobie, ale obyczaj i wiara każe im przebywać w tym dniu ze zwykłymi śmiertelnikami.
Na ulicach płoną ogniska, w wielkich kotłach gotuje się strawa dla żałobników. Obok kobiety sieką warzywa, wózki dowożą chleb. W Aszurę nikt nie może być głody i spragniony, nie wolno też odmówić przyjęcia poczęstunku, posiłek jest ofiarą dla Boga.
Pod czarnymi sztandarami z imionami dwunastu imamów coraz więcej ludzi, szczelnie wypełniają ulice, czekając na początek dnia, w którym umarł Husajn: dziesiątego dnia miesiąca muharram. Wtedy to niewielki oddział wnuka Mahometa, na którego spłynęła Boża łaska, wpadł pod Karbalą w dzisiejszym Iraku w zasadzkę zastawiona przez kalifa Jazyda. Imam zginął w strumieniach krwi, a wraz z nim, jak wierzą szyici, upadł Boży porządek na Ziemi. Nastały ciemności, w których żyjemy do dziś, rozwieje je dopiero powrót ostatniego, dwunastego imama, który wróci jako wybawiciel - mahdi. W Aszurę szyici płaczą nie tylko nad Husajnem, płaczą nad całym światem opanowanym przez zło.
W cieniu zamachu
Święto jest okazją dla terrorystów do ataków bombowych: zbite w ciżbę tłumy, no i wymarzony cel - szyici, których sunniccy fanatycy walczący z rządem i zachodem nie uważają nawet za muzułmanów. Zanim zaczęły się uderzenia w policję i wojsko, zanim wybuchła pro-talibska rebelia na pasztuńskich terenach plemiennych, właśnie oni stali się pierwszym celem, szczególnie w Karaczi oraz Peszawarze. Ale i Lahore nie może czuć się bezpieczne, tu także wybuchały bomby.
Dlatego już w sobotę do miasta ciągnęły samochody wyładowane policją i komandosami. W starym forcie zbudowanym przez Wielkich Mogołów wojsko urządziło obóz. Półciężarówki z karabinami maszynowymi MG-42, dobra niemiecka broń. Na dziedzińcu pałacu cesarza Akbara materace i śpiwory, obok nich amerykańskie M-16.
Wygląda jakby rząd Pakistanu szykował się na wojnę, a nie osłaniał święto religijne. W mieście bramki kontrolne, patrole w kamizelkach kuloodpornych uzbrojone w kałasznikowy, ale wszystko to powierzchowne, aż świeci lukami, przez które mogliby przecisnąć się zamachowcy. Wykrywacze metalu brzęczą, a policjanci zajęci kłótnią z handlarzem nie reagują, sprawdzają tobołki, lecz tylko co drugi. Lepiej zaufać szczęściu niż pakistańskim służbom bezpieczeństwa. "Dziękuję, że tu jesteście i dzielicie z nami zagrożenia. Teraz nikt już nie przyjeżdża do Pakistanu, zostaliśmy sami" - mówi Asif, młody adwokat. I wciska pikantny placek. "Weź, to dar dla Boga, przecież wszyscy w niego wierzymy".
W Karaczi tuż przed Aszurą policja rozbiła grupę szykującą się do zamachu. Pięciu radykałów usiłowało zatruć wodę podawaną żałobnikom. Kiedy ich aresztowano, mieli przy sobie materiały wybuchowe, pasy samobójców i pięćset gramów cyjanku. Szyitów te próby zamachu nie przerażają. Czy może być piękniejsza śmierć niż w dniu zmasakrowania Husajna?
Zbiorowy trans
Tłoczno. Nie sposób wygodnie stać, tłum przesuwa człowieka raz w jedną, raz w drugą stronę. Mijają godziny, grupy młodych mężczyzn śpiewają żałobne pieśni. "Husajn, Husajn, Karbala" - powtarzają. Z głośników modlitwa, tłum odpowiada. Potem wspomnienia śmierci imama. I płacz. Tuż obok mnie kilkunastu młodych mężczyzn kuca, szlochając. Głośnik zawodzi coraz bardziej. Tłum śpiewa: "Husajn, Husajn". Prowadzący modlitwę rozpacza: "Pakistanie, Lahore, co zrobiłeś, by uratować Husajna?"
Płacz narasta. Tu nie ma udawania, łzy płyną strumieniami po twarzach mężczyzn, których nie chciałoby się spotkać na polu bitwy. Zbiorowy trans. Pięść żałobna. Wspomnienia o imamie. Płacz. Żałobnicy zaczynają rytmicznie bić się w piersi i głowy. To nie są symboliczne puknięcia - wiele godzin później będzie ich można zobaczyć półnagich z siniakami wielkości bochenka. Młoda kobieta naprzeciw mnie, początkowo ubrana z europejska z komórką w ręku, teraz owija się w żałobną czerń i zawodzi. Pięści biją w jej wysokie czoło. To już nie płacz. Wzdłuż ulic Lahore słychać wycie. "Husajn, Husajn, Karbala" - powtarzają pieśni jak mantrę.
Czas krwi
W głębi ulicy pojawia się siwy koń prowadzony przez mężczyzn. W górę wędruje las dłoni. Szloch sięga zenitu. Przybył wierzchowiec, który wiózł imama na rzeź. Kto może ciśnie się do rumaka, by go dotknąć, kobiety klękają, usiłując sięgnąć jego kopyt. W oczach zwierzęcia przerażenie. Wierzchowca pokrywa biała narzuta z czerwonymi plamami - farba to krew Husajna. Jeszcze chwila i barwnik nie będzie już potrzeby. Popłynie prawdziwa krew, potoki krwi.
Mężczyźni ustawiają się w szeregi, zdzierają koszule i rzucają je w tłum. Widać stare blizny, wiele ich. Nad głowami unoszą się pęki noży. Jak okiem sięgnąć, ostrza błyszczące w świetle lamp. Zapada cisza. Na krótko.
"Allah jest wielki, nie ma Boga prócz Allaha" - to azzan, wezwanie do modlitwy. Piąta rano. Jeszcze wybrzmiewają jego słowa, gdy na obnażone plecy spadają noże. Rytmiczne uderzenia z prawej, lewej strony. Nieśmiałe ślady krwi. Potem już bryzgi. Pierwsi ustępują miejsca kolejnym. Wycie. Rozkołysane łańcuchy masakrują obnażone ciała. Krew bryzga po widzach. Ocieram twarz chustką - jest czerwona. Wojtek, nasz fotograf, stanął jeszcze bliżej - kurtka i spodnie we krwi. Wyciera obiektyw aparatu zalepiony posoką, by w ogóle zrobić jakieś zdjęcie. W powietrzu ostry zapach męskiego potu, krwi i kadzideł. Młody chłopak rozsypuje wokół żałobny popiół.
Biczownicy słabną, niektórzy słaniają się na nogach. Ale nie przerywają, są w transie. Od śmierci ratują ich przyjaciele, którzy rzucają się na nich, powstrzymując ręce przed kolejnymi ciosami, a potem wyprowadzają poranionych z tłumu. Zamiast nich stają kolejni. Na ziemi, na koszulach, ubraniach widzów czerwone plamy. To błogosławieństwo. Krew przelana pod Karbalą uratuje świat.
Tłum powoli się rozchodzi. Kolejne biczowanie po jedenastej przed południem. Ale już bez nocnego mistycznego czekania. Teraz to jatka. Jeszcze więcej krwi, biczują się nawet mali chłopcy. Mężczyzna trzyma czule wpół obnażonego niemowlaka, inny lekko dźga go nożami. Szaleństwo? A może żywa wiara, że cierpienie jest nieuniknione i lepiej odważnie wyjść mu naprzeciw, jak imam Husajn pod Karbalą, niż czekać, aż zadadzą nam je inni.