"Dopiero się rozgrzewam" - mówiła w poniedziałek senator z Nowego Jorku, robiąc dobrą minę na spotkaniu z wyborcami z Ohio. Wie ona bowiem dobrze, iż presja, by zrezygnowała z wyniszczającej Partię Demokratyczną bratobójczej walki z czarnoskórym senatorem, rośnie z każdą przegraną. A od sławetnego superwtorku zalicza same porażki. Obama pokonał ją już w jedenastu stanach z rzędu, a co gorsza kampania Clinton wpadła w kłopoty finansowe, a ona sama nie potrafiła zabłysnąć w debatach. Większość mediów zdecydowanie faworyzuje Mulata i najchętniej już pogrzebałaby 60-letnią polityczną weterankę, której kariera od lat konsekwentnie podporządkowana była marzeniom o prezydenturze. Dla wielu obserwatorów kariery Hillary Clinton to szok, klęska największej kariery politycznej ostatnich dziesięcioleci.
"O tym, że Hillary snuła plany o zostaniu pierwszą kobietą na stanowisku prezydenta USA, wiemy co najmniej od momentu, gdy w 1994 r. jako pierwsza dama wystąpiła z planem reformy służby zdrowia" - mówi DZIENNIKOWI Alan Lichtman, politolog i komentator CNN.
Pani Clinton była wówczas od dwóch lat pierwszą damą wzbudzającą ogromne kontrowersje. "Hillary miała więcej doradców niż jej mąż, uczestniczyła w posiedzeniach rząd, wpływała na obsadę najważniejszych stanowisk w państwie. To dzięki niej sekretarzem stanu została Madeleine Albright" - mówiła w wywiadzie dla DZIENNIKA Sally Bedell Smith, biografka Clintonów.
Hillary, urodzona w Chicago córka drobnego przedsiębiorcy, dawała się we znaki swoim współpracownikom jako osoba o wybuchowym charakterze, uparta, skryta i wymagająca bardzo wiele od siebie i od innych. Amerykanów szokowało, że jako żona prezydenta zamiast ograniczyć się do zmiany wystroju Białego Domu (na co też znalazła czas), mieszała się do polityki. Pamiętano też doskonale jej pogardliwe opinie o domowych gospodyniach. "Cóż, mogłam zostać w domu i piec ciasteczka, ale wybrałam życie zawodowe" - mówiła jeszcze w latach 80.
Jak na ironię kilkanaście lat później znana ze swych feministycznych poglądów pani Clinton stała murem przy mężu w czasie rozporkowej afery z Moniką Lewinsky i innych seksualnych skandalach Billa. Nikt jej jednak za to dziś nie chwali, bo według powszechnego przekonania przełknęła upokorzenie nie z miłości, a z żądzy władzy.
"Clintonowie to dynastia, która ma zapisaną w genach wolę zmiany świata" - uważa Litchtman. Gdy 42. prezydent opuszczał stanowisko, jego żona obejmowała mandat senatora reprezentującego Nowy Jork, kładąc podwaliny pod przyszłą kampanię prezydencką. Temu samemu celowi służyć miał lifting jej publicznego image’u. Robiła, co mogła, by zerwać z metką osoby kontrowersyjnej. Współpracowała z Republikanami i prezentowała centrowe, wyważone poglądy. W 2002 r. po raz pierwszy otwarcie napomknęła o swoim „prezydenckim marzeniu” i od tej pory zaczęło się wielkie odliczanie. "Startuję, by wygrać" - ogłosiła, zgłaszając w 2007 r. swą kandydaturę. Niespodziewanie jednak na horyzoncie pojawił się Obama. Według wielu osób to on zakończy Hillary Dream.
Analitycy przestrzegają jednak przed pochopnym skreśleniem 60-letniej weteranki. "Znam Clintonów i powiem jedno: nie wykluczajmy ich z gry przed jej końcem. Ani Billa, ani Hillary, ani Chelsey, ani nawet psa Buddy’ego" - przekonuje demokratyczny strateg Christopher Lehane.