Hillary Clinton wygrała wtorkowe prawybory prezydenckie Demokratów w kluczowych stanach Ohio i Teksasie. Jej wygrana bez wątpienia zmienia dynamikę wyścigu. Obama przestaje być "uosobieniem zwycięzcy”, a Hillary przestaje być "tą, której na pewno się nie uda”.
Wygrana Hillary nie jest całkowitym zaskoczeniem. Barometry mierzące nastroje społeczne od kilku dni wykazywały, że senator z Nowego Jorku powoli odrabia straty. Nie dzieje się to bez przyczyny. Choć oczywiście kandydatce Demokratów nie można odmówić dobrego opanowania marketingu politycznego, wyniki wtorkowych wyborów potwierdzają jedno: naczelnym problemem zaprzątającym głowy Amerykanów, zwłaszcza tych, którym może wyrządzić najwięcej szkody, czyli klasie robotniczej i ludziom słabiej wykształconym, stała się recesja.
Badania prowadzone przed lokalami wyborczymi w Teksasie i Ohio potwierdziły, że stan gospodarki jest najważniejszą sprawą dla 58 proc. wyborców. Tymczasem Hillary od początku kampanii konsekwentnie nawiązywała do tej tematyki: roztaczała przed wyborcami wizję koniecznych do przeprowadzenia reform w tym zakresie. Jawi się więc jako kandydatka, której "zależy” i która "się troszczy”. Ma przy tym, w przeciwieństwie do Baracka Obamy, konkretny program gospodarczych reform oraz ochrony interesów klasy robotniczej. To wszystko zaprocentowało w Ohio i Teksasie. Nie wykluczam, że skorzystała także na tym, iż Amerykanie, otwierając we wtorek rano gazety i telewizory, dowiedzieli się, iż sam Warren Buffet, amerykański inwestor giełdowy, drugi po Billu Gatesie najbogatszy człowiek świata, uważa, że recesja w USA jest faktem.
Obama na pewno stracił na skandalu z NAFTA (w telewizyjnej debacie w Ohio zapowiadał, że NAFTA powinna być renegocjowana, a nawet sugerował zerwanie układu, jeżeli renegocjacje się nie powiodą. Tymczasem doradca ekonomiczny senatora zapewniał, iż Obama krytykuje NAFTA głównie dlatego, że jest to popularne wśród demokratycznych wyborców) oraz na atakach ze strony McCaina w sprawie Al-Kaidy (republikański senator zarzucił mu brak wiedzy na temat tej organizacji po tym, jak Obama stwierdził, że "nie było czegoś takiego jak Al-Kaida w Iraku, dopóki George Bush nie zdecydował się zaatakować tego kraju”). Do tej pory senator z Illinois nie był zbytnio krytykowany przez media - dla nikogo nie jest tajemnicą, że to ich faworyt. Media obchodziły się z nim niemal jak z jajkiem. Przeważała fascynacja jego osobą. Prasa zadawała pytania w rodzaju: jak on to robi, że porywa tłumy, a stosunkowo rzadko o konkretne plany i stanowiska, jakie zajmował w trakcie swej kariery w Senacie. Ale afera z NAFTA może pokazać, że Obama nie jest wolny od składania fałszywych deklaracji, a to zmusza wyborców i media do zrewidowania swoich opinii. Z kolei ataki McCaina, notabene stawiającego mu dokładnie te same zarzuty co Hillary Clinton, mogą zakwestionować jego polityczne doświadczenie i kompetencje. Wszystko to na pewno osłabia pozycję czarnoskórego senatora, nie wiadomo tylko jak bardzo.
Jak na razie jednak rywalizacja między Obamą a Hillary będzie się toczyć łeb w łeb i niewykluczone, że do samej konwencji w Denver. Jeżeli tak się stanie, wówczas bardzo realny jest scenariusz głosowania superdelegatów (czyli prominentnych polityków i działaczy Partii Demokratycznej, którzy nie są zobowiązani do głosowania na poszczególnych kandydatów według wyników prawyborów; stanowią oni prawie 20 proc. delegatów na konwencję), co notabene zdarza się bardzo rzadko i dzięki czemu wybory 2008 przejdą do historii jako tym bardziej osobliwe.
Pytanie, które powinniśmy sobie zadawać w związku z przedłużającą się walką między Obamą a Hillary, nie powinno jednak brzmieć: kto powinien wygrać, lecz: czy Partia Demokratyczna może sobie pozwolić na dalsze pięć miesięcy niepewności i krwawych bojów między dwójką swoich liderów? Ich pojedynek ma bowiem niszczący wpływ na wizerunek i formę całego ugrupowania. Republikanie już szykują się do wyborów powszechnych, analizują czekające ich wyzwania, przygotowują odpowiednia strategię. Tymczasem Demokraci wciąż znajdują się w martwym punkcie, nie wiedzą, co będzie ich mocną, a co słabą stroną, nie znają właściwie nawet tak podstawowej rzeczy jak przesłanie, z którym wystąpią do narodu przed decydującą rundą w listopadzie. Wszystko przecież zależy od tego, kto będzie ich reprezentował. Jeżeli rywalem McCaina zostanie Obama, trzeba się wówczas przygotować na ataki dotyczące wieku kandydata i wykorzystać pozytywną różnicę pokoleniową. Jeżeli będzie to Clinton - można śmiało sięgnąć po wątek "bushyzmu”, czyli analizować powiązania i podobieństwa McCaina z niepopularnym prezydentem.
Trudno dywagować na temat tego, co przyniesie przyszłość - nawet ta najbliższa - bo chyba już nikt nie ma wątpliwości, że jesteśmy w trakcie jednej z najbardziej nieprzewidywalnych i zagmatwanych kampanii w dziejach Ameryki. Jedno, co wydaje się pewne, to to, że im bardziej stan gospodarki będzie się pogarszał, tym bardziej będzie się komplikowała sytuacja McCaina i Republikanów. Co jednak wciąż nie wyjaśnia niczego w kwestii Hillary i Obamy, dwójki fascynujących rywali, którzy na naszych oczach zmieniają historię Ameryki.
JĘDRZEJ BIELECKI: Najnowszy sondaż dla Gallupa/US Today przynosi zaskakujące wyniki: niezależnie od tego, czy w wyborach Demokraci wystawią Hillary Clinton, czy Baracka Obamę, przegrają z republikaninem Johnem McCainem. A przecież od dawna nie mieli tak dobrych warunków do zwycięstwa: odchodzący republikański prezydent bije rekordy słabej popularności, kryzys gospodarczy, kłopoty w Iraku...
MICHAEL TANNER*: Nie mam wątpliwości, że dziś zarówno Hillary Clinton, jak i Barack Obama bez trudu pokonaliby George W. Busha. Ale to nie on startuje w wyborach. John McCain od kilku lat przewidział, jak sprawy się potoczą. I zrobił wiele, by odróżnić się od obecnego prezydenta. Toczył z nim polityczne spory, wręcz walczył. Dlatego dziś wielu wyborców widzi w nim przeciwieństwo Busha. McCain odciął się od niego choćby w sprawach moralnych: ostro sprzeciwiał się torturowaniu więźniów w Guantanamo i osób podejrzanych o terroryzm. Był w tym wiarygodny, bo sam przez sześć lat doświadczył tortur ze strony wietnamskich komunistów. Od dawna ostro krytykował sposób prowadzenia wojny w Iraku i apelował o zdymisjonowanie szefa Pentagonu Donalda Rumsfelda. W sprawie zanieczyszczenia środowiska przeciwnie niż Bush wystąpił przeciwko interesom potężnych koncernów na rzecz ochrony przyrody. Walczył o większe cięcia w wydatkach państwa i zbilansowanie budżetu, czego nie chciał uczynić Bush.
Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że to Republikanie nie są w stanie wskazać jednego dobrego kandydata. Dlaczego sytuacja tak szybko się odwróciła?
U Republikanów obowiązuje zasada, że kiedy pojawia się jasny faworyt, spory partyjne są wyciszane i wszyscy stają za nim murem. U Demokratów jest odwrotnie: wciąż mają dwóch mocnych kandydatów, którzy się wzajemnie wykrwawiają, osłabiając szanse na zwycięstwo. A co gorsza, zarówno Barack Obama, jak i Hillary Clinton mają tak duże wady, że ich zwycięstwo będzie niezwykle trudne.
Czy Amerykanie jeszcze nie dojrzeli do wyboru na najwyższe stanowisko w państwie kobiety i Murzyna?
Przeciwnie, wielu Amerykanów uważa kolor skóry Obamy za atut, bo ich zdaniem jego wybór choć częściowo złagodziłby napięcia rasowe w społeczeństwie. Płeć Hillary Clinton też nie jest decydująca. Chodzi raczej o ograniczone doświadczenie Obamy w wielkiej polityce. W dniu wyborów Amerykanie będą się bali przekazać komuś takiemu władzę. Clinton jest natomiast serdecznie znienawidzona przez wielu wyborców, którzy w żadnych okolicznościach nie oddadzą na nią głosu. Chodzi zarówno o jej osobowość, jak i zachowanie, gdy była pierwszą damą Ameryki.
Dlaczego Demokraci wystawili takich kandydatów? Będąc w opozycji tyle lat, mieli sporo czasu, by wylansować lidera, który zdobędzie Biały Dom. Partia chyba źle funkcjonuje?
Absolutnie tak. Hillary wystraszała wielu obiecujących kandydatów demokratycznych. Założyli oni, że jej nominacja jest przesądzona i zrezygnowali z własnych ambicji. Inni, jak Joe Biden czy Bill Richardson, co prawda wystartowali, ale szybko się wycofali. A to dlatego, że za Hillary murem stanął aparat partyjny i ci, którzy przekazują dotacje, organizują kampanię i spotkania z kandydatami, krótko mówiąc, ci, dzięki którym Partia Demokratyczna w ogóle funkcjonuje.
Czy ten aparat nie widział, jakie są nastroje w społeczeństwie?
Większość z tych ludzi wywalczyła swoją pozycję za czasów prezydentury Billa Clintona. Byli więc związani z klanem Clintonów, mieli wobec nich dług do spłacenia. Zdawali sobie sprawę z ryzyka, ale lojalność partyjna okazała się ważniejsza.
Temu mechanizmowi nie poddał się Barack Obama.
To nie była świadoma decyzja partii. Establishment Demokratów jest przeciwny Obamie. Chodzi raczej o spontaniczny, oddolny ruch protestu, oczekiwanie na coś nowego. Wielu młodych intelektualistów postawiło na Obamę, bo był zupełnie nieznany i mogli z nim wiązać nadzieje. Obama jest też doskonałym mówcą, ma charyzmę. Ale to działa tylko w prawyborach. Gdy dojdzie do głosowania, jego szanse są niewielkie. On ustawił się za bardzo na lewo, by większość społeczeństwa mogła go poprzeć. Dla wielu pozostaje kimś na tyle nieznanym, że nie można mu oddać władzy w tak delikatnych sprawach jak obrona.
Czy w najnowszej historii USA Demokraci mieli tak doskonałe warunki na zwycięstwo, a mimo to przegrali?
Demokraci powinni byli pokonać George’a W. Busha cztery lata temu. Wystawili jednak fatalnego kandydata - Johna Kerry’ego, który poprowadził fatalną kampanię i przegrał.
Może Demokraci powinni pomyśleć o reformie systemu działania partii?
Z pewnością. W Partii Demokratycznej o nominacji kandydatów decydują przede wszystkim grupy interesu, jak nauczyciele, związki zawodowe czy mniejszości etniczne. A im zależy przede wszystkim na własnych sprawach, a nie na znalezieniu kandydata, który przekona większość Amerykanów. I aby zadowolić te grupy interesów, kandydaci muszą składać daleko idące obietnice i pozycjonować się tak bardzo na lewo, że nie jest to do zaakceptowania dla większości elektoratu. Nawet Hillary Clinton, która miała wcześniej raczej umiarkowane poglądy, też musiała dbać o te grupy i skręcić na lewo. Choćby w sprawie handlu.
Republikanie lepiej wybierają swoich kandydatów?
Chyba tak. U nich obowiązuje zasada, że kandydat, który w danym stanie zdobywa najwięcej głosów, nawet gdyby to było tylko 30 procent, zgarnia całą pulę delegatów. Dzięki temu znacznie wcześniej niż Demokraci mogą wskazać faworyta. Poza tym grupy interesów w Partii Republikańskiej, może z wyjątkiem tzw. prawicy religijnej, są o wiele słabsze niż w Partii Demokratycznej.
Dlaczego John McCain przekonuje Amerykanów?
Ludzie mu ufają, bo sądzą, że przeszedł wiele w życiu, jest dojrzały, stały w poglądach, rozumie świat. I wierzą, że jest uczciwy, że mówi to, co myśli. Pomaga mu bohaterski życiorys. Ale myślę, że w polityce zagranicznej będzie zasadniczo kontynuował linię George’a W. Busha, choć bardziej kompetentnie. McCain jest asertywny w sprawie Iraku, Iranu, Korei Północnej. A i w sprawach gospodarczych, tak jak Bush, wierzy w wolną konkurencję i kapitalizm.
* Michael Tanner jest dyrektorem w prestiżowym, liberalnym instytucie analiz politycznych Cato w Waszyngtonie