Rok rządów Nicolasa Sarkozy’ego okazał się dla większości Francuzów wielkim rozczarowaniem - dzisiaj jest jednym z najmniej popularnych prezydentów V Republiki, choć 12 miesięcy temu ufało mu 2/3 społeczeństwa. Potrafił w imponującym stylu zdobyć władzę, ale potem nie bardzo wiedział, co z nią zrobić.
Gdyby Francuzom powodziło się lepiej, łatwiej potrafiliby mu wybaczyć arogancję i burzliwe życie osobiste. Dziś niewielu stać na wyrozumiałość. "Więcej pracować, by więcej zarabiać" - główne hasło wyborcze sprzed roku brzmiało obiecująco. Jeszcze przez wyborami okrzyknął się "prezydentem siły nabywczej". Jako kandydat prawicy powolny wzrost gospodarczy i wysokie bezrobocie przypisywał nadmiernym przywilejom socjalnym. Chciał obniżyć podatki, zlikwidować 35-godzinny tydzień pracy. Zapowiedział reformę szkolnictwa wyższego, bo dziś zaledwie jeden spośród 82 francuskich uniwersytetów jest zaliczany do światowej czołówki.
Sarkozy okazał się medialnym wirtuozem. Sprawiał wrażenie odważnego i zdeterminowanego. Dużo podróżował po kraju, rozmawiał z ludźmi. Wygrał debatę z Segolene Royal, swoją lewicową rywalką, bo zachował spokój i wykazał się kompetencją - w końcu był ministerm finansów i szefem MSW. Przekonał wyborców, że francuska prawica może być inna niż klika Chiraca. Media z dnia na dzień poddały się jego urokowi.
Ale po roku urzędowania prezydent wciąż zachowuje się, jakby trwała kampania. Pobił rekord w liczbie odbytych zagranicznych podróży. Jednak we Francji niewiele się zmieniło, a tymczasem Sarkozy wciąż opowiada o swoich planach. I choć udało mu się przeprowadzić reformę uprzywilejowanych systemów emerytalnych, to - jak napisał "Le Figaro" - to co zyskał, nie wykraczało poza ustępstwa, na które i tak związki zawodowe były skłonne się zgodzić. Obniżył podatki, ale tylko najbogatszym. Nie ma szans na zapowiadany 3-proc. wzrost gospodarczy, a rosnące ceny ropy windują ceny podstawowych produktów na sklepowych półkach i osłabiają, zamiast wzmacniać siłę nabywczą przeciętnego Francuza. Nic dziwnego, że niezadowolenie rośnie, zaś prezydent pobił niechlubny rekord najszybszego spadku poparcia w historii V Republiki.
W tej sytuacji Sarkozy nie może zrobić nic, jak tylko posypać głowę popiołem i... dalej obiecywać. W wywiadzie podsumowującym rok prezydentury zapytany, czy kraj się zmienia, odpowiedział, że niewystarczająco. "Bez wątpienia popełniłem kilka błędów" - mówił. Jego partia UMP przyspieszyła prace nad pakietem reform gospodarczych, które mają ułatwić życie przedsiębiorcom i odchudzić administrację. Jednak z perspektywy straconego roku przypomina to kolejnego królika z kapelusza. By być bardzej wiarygodnym, Sarkozy postanowił więc zerwać z wizerunkiem aroganta. "Od kilku tygodni zdaje się być bardziej skromny i stonowany. Mniej mówi, więcej słucha. Wygląda na to, że zaczyna wyciągać wnioski ze swojej sondażowej porażki" - mówi dziennikowi Emmanuel Todd, francuski socjolog. Być może Nicolas Sarkozy dopiero uczy się roli prezydenta.