Prezydent Emmanuel Macron dwoi się i troi, aby z jednej strony zapobiec zbrojnej interwencji rosyjskiej na Ukrainie, z drugiej kontynuować politykę dialogu z Rosją, która jest jednym z priorytetów jego polityki zagranicznej. Nad Sekwaną ani politycy, ani media nie używają nawet słowa „wojna”, pisząc czy mówiąc o możliwych kolejnych posunięciach Putina. Gdy pod granicami sąsiada Unii Europejskiej stacjonuje ponad 100 tys. rosyjskich żołnierzy gotowych w każdej chwili wkroczyć do Kijowa, zaanektować wschodnią część kraju, tak jak zrobiono z Krymem w 2014 r., lub przeprowadzić atak rakietowy na krytyczną infrastrukturę kraju, wyrażeniem wytrychem posługują się w Paryżu wszyscy – niezależnie od orientacji ideologicznej.
Klucze i wytrychy
Większość kandydatów w zbliżających się wielkimi krokami wyborach prezydenckich opowiada się za „polityką niezaangażowania” Francji w ten „kryzys”. Liderka skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen powtarza, że „czy nam się to podoba, czy nie, Ukraina znajduje się w rosyjskiej strefie wpływów”, a zmiana tego statusu byłaby niekorzystna dla Francji. - Ugrzęźliśmy w Unii Europejskiej, która nie ma wizji, nie broni swoich interesów. W sprawie ukraińskiej chcę, aby Francja powróciła do roli, którą zawsze pełniła w historii, polegającej na promowaniu deeskalacji – napisała Le Pen na Twitterze.
Éric Zemmour, prawicowy publicysta i szef nowopowstałej partii Rekonkwista – przez część polskiej prawicy traktowany jak nowy Mesjasz i obrońca „tradycyjnych wartości”– również uważa, że Ukraina zawsze była „częścią imperium czy to rosyjskiego, czy austriackiego”. Zapytany w jednej ze stacji telewizyjnych o swój stosunek do „kryzysu ukraińskiego”, stwierdził, że Francja nie powinna się zgadzać z amerykańskim stanowiskiem wobec Rosji, ponieważ „twierdzenia Władimira Putina są całkowicie uzasadnione”. Powtórzył również, że: „gdyby był prezydentem, zabiegałby o zniesienie sankcji”.