Po 11 września Amerykanie wymusili na rządzie w Islamabadzie delegalizację księstwa Saeeda. Pakistańczycy spełnili prośbę sojusznika zza oceanu, jednak gdy Saeed - po zmianie szyldu organizacji - nadal prowadził swoją działalność, nikt specjalnie go nie niepokoił.

Reklama

Zdobył sobie szacunek Pakistańczyków, pomagał wszystkim tym, którzy byli w potrzebie. Niech pan tylko spojrzy na jego zdjęcie; to bardzo miły człowiek, o dobrym, spokojnym usposobieniu, otwarty na innych i gościnny" - opowiada DZIENNIKOWI o Hafizie Saeedzie jeden z jego najbliższych współpracowników Abdullah Muntazir. "Widzieliście zdjęcie? Czy nie wygląda poczciwie?" - przekonuje. Jego szef to w tej chwili jedna z najbardziej znienawidzonych osób w Indiach. Nowy Osama bin Laden, który miał zafundować Bombajowi hinduską wersję 11 września i doprowadzić na skraj wojny dwa atomowe mocarstwa. Kierowana przez Saeeda fundacja Jama’at ud’Da’wah jest podejrzewana o związki z organizacją Lashkar-e-Taiba (Armia Pobożnych). Właśnie ludzie z Lashkar mieli zorganizować wyrafinowany kilkudniowy rajd na ponad trzynastomilionową metropolię, w którym zginęły 183 osoby. Barwiący henną brodę Saeed w niczym jednak nie przypomina tych, których na Zachodzie kojarzy się z terroryzmem.

Jego fundacja i ramię zbrojne Lashkar-e-Taiba to typowy produkt pakistańskich służb specjalnych ISI, które przez lata tworzyły kontrolowane przez siebie organizacje, by za ich pomocą uprawiać politykę. Dziś rządzące się prawem islamu księstwo Saeeda to skromne budynki mieszczące medresy, doskonale zorganizowany uniwersytet, meczety. Do tego stawy hodowlane dla ryb i pola, na których wypasane jest bydło. Wszystko w malowniczym Muridke, 30 kilometrów na północ od Lahore.

Całego kompleksu, który przez niektórych nazywany jest wyznaniowym państwem w państwie, strzeże uzbrojona po zęby gwardia ochroniarzy. Sam Saeed nie rusza się poza jego mury bez osobistego goryla. Jeśli podróżuje między Lahore, Rawalpindii a Murdike, zawsze porusza się w kolumnie samochodów terenowych i z armią uzbrojonych mężczyzn. "To tylko dla ochrony przed rabusiami, których pełno w okolicy" - zapewnia reporterów Reutersa brodaty, trzydziestoletni Abu Hassaan, który w Murdike pełni rolę przewodnika. Jego opowieść co chwilę przeplatają zapewnienia o tym, jak bardzo pokojową organizacją jest Jama’at. Nikt nie jest dla niej wrogiem, nikogo nie wzywa do nienawiści, jedyne, czego chce, to, by każdy muzułmanin prowadził duchowy dżihad.

Reklama

"Uciekaj okupancie, Lashkar nadchodzi"

Nie trzeba jednak wiele, by dowiedzieć się, na ile prawdziwe są pokojowe deklaracje Hassaana. Reporterzy Reutersa, którym pozwolono zobaczyć, jak wygląda życie codzienne ludzi Saeeda, opowiadają, że budynki całe opisane są sloganami: "Indie okupant", "Uciekaj okupancie, uciekaj. Lashkar nadchodzi".

Władze Indii są przekonane, że właśnie medresy w Murdike są miejscem szkolenia tych, którzy później wysadzają się w zamachach samobójczych. Jeden z pojmanych terrorystów, którzy zaatakowali Bombaj, zeznał, że szkolili go w Pakistanie ludzie związani z organizacją Saeeda. Ci jednak od tych rewelacji stanowczo się odcinają. "Takie informacje to śmieci" - przekonuje Hassaan. "Uczymy dżihadu, bo to część Koranu, ale nie prowadzimy żadnych treningów" - dodaje. "Czy Indie teraz zaatakują nasze centrum? Czy oni mówią o tym na serio?" - pyta.

Reklama

Póki co, rząd w Islamabadzie nie ma nic, co pozwoliłoby uderzyć w fundację. Oficjalnie prowadzi ona tylko działalność edukacyjną, zbiera datki dla potrzebujących muzułmanów, pomaga ofiarom wojny w Palestynie. Saeed po dużych zamachach najczęściej zostaje objęty aresztem domowym, ale na tym się kończy. Zresztą po co uderzać w dawnego, lojalnego sojusznika, który pomagał bić się z Indiami o Kaszmir?

"Plotki o tym, że nasza organizacja to tylko przykrywka dla działalności terrorystycznej, są propagandą zachodnich mediów. My zajmujemy się pomaganiem ludziom" - przekonuje Muntazir. "Zarówno Hafiz Muhammad Saeed, jak i cała nasza organizacja uważa, że jakakolwiek przemoc wobec ludności cywilnej jest sprzeczna z założeniami islamu" - dodaje.

Sam Saeed drwi z dziennikarzy, gdy słyszy, jak porównują go do terrorystów pokroju bin Ladena. Jeszcze bardziej bawią go spekulacje, że ma związki z Al-Kaidą. "Ci sami dziennikarze <Newsweeka> i <Timesa>, którzy naszą wojnę przeciw Sowietom w latach 80. nazywali świętą, dziś określają nas mianem terrorystów" - mówił w jednym z nielicznych wywiadów dla magazynu "Rediff". "Gdy afgański prezydent Hamid Karzaj je posiłek, siedząc na podłodze, uznaje się to za kulturę. Gdy my tak robimy, nazywa się nas ekstremistami" - przekonywał, zapewniając zarazem, że jego ludzie to najbardziej światli muzułmanie w regionie. W swoich wystąpieniach profesor - jak nazywają go bliscy współpracownicy - nie unika jednak nawoływania do "zniszczenia sił zła i bezbożności". Bo to czyn, który jest obowiązkiem każdego pobożnego muzułmanina.

Dar retoryczny nie pomaga mu jednak przekonać do swojej niewinności. Wielu najchętniej widziałoby go za kratkami, a jego fundację w rozsypce. Zresztą na nienawiść wrogów lider Jama’at ud’Da’wah uczciwie sobie zapracował. Już w 2001 roku ramię zbrojne fundacji znalazło się na amerykańskiej liście organizacji terrorystycznych. W ubiegłym roku Amerykanie poszli o krok dalej i zamrozili aktywa Jama’at ud’Da’wah. Ten się jednak nie zmartwił. Jego fundacja, zamiast płomiennych deklaracji o wielkim amerykańskim szatanie w sezonie huraganów na Karaibach i u wybrzeży USA, regularnie wysyła do ambasady amerykańskiej w Islamabadzie listy z ofertą pomocy dla ofiar kataklizmów.

Kariera za sudyjskie pieniądze

Jeszcze w latach 80. nic nie zapowiadało, że Saeed zdobędzie światową sławę jako podżegacz do zamachów i terrorysta. Przeciętny profesor na politechnice w Lahore, żonaty mężczyzna z dwójką dzieci, nie zdradzał zainteresowania światowym dżihadem. Wszystko zmieniło się po wyjeździe do Arabii Saudyjskiej, studiach religijnych w Rijadzie i poznaniu kilku wpływowych szejków zaangażowanych w pomoc tym, którzy w Afganistanie nękali sowieckie imperium. W 1987 r. Saeed założył Markaz Dawa-Wal-Irshad (Centrum Nauczania Religijnego i Propagowania Wiary), organizację, która wspierała sprawę islamską aż do grudnia 2001 r. Na jej stronach internetowych można było znaleźć komunikaty w stylu: "W 1999 r. jedenaście misji samobójczych doprowadziło do zabicia 258 indyjskich żołnierzy i oficerów", "W 2000 r. - z pomocą Allaha - przeprowadzono 98 misji samobójczych, w których zginęło 891 indyjskich żołnierzy, w tym trzech pułkowników i dziesięciu majorów".

Po 11 września Amerykanie wymusili na rządzie w Islamabadzie delegalizację księstwa Saeeda. Pakistańczycy spełnili prośbę sojusznika zza oceanu, jednak gdy Saeed - po zmianie szyldu organizacji - nadal prowadził swoją działalność, nikt specjalnie go nie niepokoił. Były profesor i gorliwy muzułmanin z roku na rok, zamiast zwijać skrzydła, stawał się coraz potężniejszy. Z ludźmi Saeeda jest podobnie jak z libańskim Hezbollahem - w niesprawnie działającym państwie po prostu przejmują część jego zadań, skutecznie je wypełniają i kupują sobie poparcie ludu. Oprócz wspierania zbrojnych milicji walczących o muzułmański Kaszmir, szczepią dzieci przeciw żółtaczce, oprócz werbowania wiernych wojowników za islam, budują domy dla poszkodowanych w trzęsieniach ziemi, zakładają szkoły i meczety. Islamabad wie, że gdyby zdecydował się na uderzenie w Saeeda, doprowadziłby do masowych niepokojów w kraju.

Sam Saeed po zamachach w Bombaju zaprzeczał, jakoby miał z nimi coś wspólnego. Przekonywał, że władze w Delhi rozpoczynając ofensywę propagandową przeciwko niemu, chcą po prostu przykryć nieudolność własnych służb specjalnych, które nie potrafiły poradzić sobie z grasującymi przez prawie trzy dni po mieście zamachowcami. Jego ludzie jak mantrę powtarzają, że nie ma mowy o związkach między Jama’at ud’Da’wah a kaszmirskim Lashkar-e-Taiba. Indie nie chcą o tym nawet słyszeć. Wierzą, że to Saeed od lat pociąga za sznurki. Oskarżają go o co najmniej dwa duże zamachy: na Czerwony Fort w New Delhi w grudniu 2000 r. i indyjski parlament w grudniu 2001. Po zamachu w Bombaju zrobią wszystko, by go w końcu dopaść.