Zgodnie z brytyjskim prawem, wszystkim posłom spoza Londynu przysługuje zwrot kosztów utrzymywania drugiego domu - w stolicy lub w swoim okręgu wyborczym. Refundacja nie może przekroczyć 24 222 funtów rocznie, a wszystkie zakupy powyżej 25 funtów muszą być udokumentowane rachunkami. Zbiorcze zestawienie wydatków miało zostać opublikowane w lipcu przez Izbę Gmin, jednak urzędników uprzedził "Daily Telegraph", który w sobotę ujawnił najbardziej kontrowersyjne pozycje.
>>>Radny PiS wpisał jako swoją własność... żonę
"Od jakiegoś czasu pojawiały się oskarżenia pod adresem posłów, że podobno pozwalają sobie na nadużycia. Nigdy jednak takie publikacje nie były tak dobrze udokumentowane i nie dowodziły czarno na białym, jak złodziejski system sobie stworzyli. To po prostu oburzające" - mówi DZIENNIKOWI Sarah Childs, politolog z uniwersytetu w Bristolu. "Niestety żadne z tych nadużyć nie zostanie ukarane, wszystko bowiem zostało popełnione w majestacie prawa" - dodaje.
Zarzuty naciągania przepisów dotyczą parlamentarzystów na każdym szczeblu, od premiera Browna, poprzez kilku ministrów z jego gabinetu, na posłach z tylnych ław opozycji skończywszy. W przypadku szefa rządu chodzi o sprzątaczkę, która pracowała w jego domu oraz u jego brata Andrew. Ponieważ to on ją zatrudnił, Gordon zwracał mu część pieniędzy, a potem przedstawiał rachunki do rozliczenia w parlamencie. W ciągu ostatnich 26 miesięcy brytyjskiego podatnika kosztowało to 6577 funtów.
To jednak nic w porównaniu z "kreatywną księgowością", którą popisują się inni członkowie Partii Pracy. Gdy akurat trzeba było wyremontować prywatną nieruchomość posła, bardzo szybko stawała się ona służbową, co pozwalało na przerzucenie kosztów na podatnika. W ten sposób Hazel Blears, minister ds. społeczności i samorządów lokalnych, w ciągu jednego roku wyremontowała aż trzy domy! To właśnie ona najprawdopodobniej będzie pierwszą ofiarą skandalu, bo jej dymisja wisi na włosku.
Ale Blears miała licznych naśladowców - były laburzystowski wiceminister środowiska Barry Gardiner za państwowe pieniądze wyremontował dom, który następnie sprzedał, zarabiając na tej operacji 195 tysięcy funtów. Phil Hope, wiceminister zdrowia, na urządzenie niespełna 48-metrowego mieszkania w Londynie wydał w ciągu czterech lat 37 tysięcy funtów.
Mało znana posłanka Margaret Mogan z Luton swój służbowy dom kupiła w nadmorskim Southampton, które zarówno od jej okręgu wyborczego, jak i parlamentu oddalone jest o dwie godziny drogi. Z kolei Keith Vaz uznał, że potrzebuje drugiego, służbowego lokum, choć jego dom jest oddalony od parlamentu o 18 km, którą to odległość można pokonać metrem w ciągu 37 minut. Zwrotem pieniędzy za wynajem domów w Londynie - łącznie ponad 300 tysięcy funtów - nie pogardzili nawet parlamentarzyści Sinn Fein, mimo że od lat partia ta bojkotuje obrady Izby Gmin.
Oczywiście każdy z takich przypadków posłowie potrafią uzasadnić. "Blat już nie jest higieniczny, a zlewozmywak z brązowego plastiku jest porysowany i brzydki" - napisał jeden z posłów Partii Konserwatywnej, wyjaśniając zakup nowych mebli kuchennych za prawie 5,5 tysiąca funtów. "Stary budynek. Niemodne wyposażenie. Szkodliwy dla zdrowia. Żyję w slumsie" - przekonywał z kolei jeden z laburzystowskich weteranów, nie zważając na to, że jego rzekomy slums położony jest w jednej z najmodniejszych dzielnic Londynu.
Barbara Follett, wiceminister turystyki, a prywatnie żona słynnego pisarza Kena Folletta i jedna z najbogatszych osób w Izbie Gmin, poprosiła o zwrot 25 tysięcy na kamery przemysłowe i ochronę. Wyjaśniła, że obawia się zamachu na swoją osobę, bo… przed 30 laty była antyapartheidowską aktywistką. Dodatkowo dołączyła rachunek na 384 funty za czyszczenie kominów, których nie używa.
Ale nie są to wcale najbardziej zaskakujące wydatki. Do tego miana może pretendować pięć wieszaków na ubrania, kupione przez konserwatywną posłankę za cztery funty, pułapka na myszy, której potrzebował inny konserwatysta (koszt: 3,99 funta), jedna cytryna za 23 pensy kupiona przez laburzystę z północy Anglii. Specjalistą od zbierania rachunków za najdrobniejsze nawet zakupy jest wiceminister ds. imigracji Phil Woolas. Poprosił on o zwrot wydatków m.in. na pieluchy (1,48 funta), tampony (1,19), książeczkę z obrazkami dla dzieci (1,99) czy damską bluzkę za 15 funtów. Na wszystko ma paragony z Tesco.
Niektórzy posłowie wcale nie czują się zażenowani całą sprawą. "Nie chcę, by nazywano mnie oszustem. Nie jestem oszustem. Chcę po prostu być członkiem parlamentu" - mówi laburzysta David Drew. Ale przywódcy Partii Pracy są przerażeni rozliczaniem wydatków. "Obecny system nie działa. Musi być zmieniony" - przyznał Brown. "Jest mi bardzo przykro, że reputacja parlamentu, zaufanie opinii publicznej do parlamentu tak mocno ucierpiały" - dodaje wiceszefowa laburzystów Harriet Harman.
Gdy niespełna dwa lata temu Gordon Brown przejmował urząd premiera, mówił, że chce przede wszystkim przywrócić wiarę ludzi w politykę po aferze ze sprzedawaniem tytułów szlacheckich w zamian za dotacje. Nie udało mu się to, a obecny skandal może się okazać dla niepopularnego premiera gwoździem do trumny.
Według opublikowanego w sobotę sondażu dla dziennika „Daily Mail” laburzystów popiera obecnie 23 proc. Brytyjczyków, a konserwatystów - 45 proc. To najsłabszy wynik od 1943 roku, gdy zaczęto przeprowadzać badania opinii publicznej. Ale to jeszcze nie koniec złych wiadomości dla szefa rządu - sondaż przeprowadzono jeszcze przed publikacją "Daily Telegraph". Dziś rezultat byłby jeszcze gorszy.