Kolumbia odetchnęła z ulgą równo rok temu. Zginął wtedy Manuel Marulanda, przywódca antyrządowych Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii FARC. Bojownicy zwali go "Pewną ręką". Wtedy liczono, że może być to śmiertelny cios dla komunistycznej patryzantki, która od dziecięcioleci sieje terror i destabilizuje Kolumbię.
Kilka miesięcy potem władze pochwaliły się kolejnym sukcesem. W brawurowej akcji uwolniono Ingrid Betancourt. Porwano ją w 2002 roku, gdy jako kandydatka na prezydenta Kolumbii prowadziła na kontrolowanych przez rebeliantów terytoriach kampanię wyborczą. Uwolnienie najsłynniejszej zakładniczki FARC odebrano jako dowód słabości organizacji.
>>>Bojownicy FARC uciekają do Francji
Ale w rok po tamtych wydarzeniach sytuacja najwyraźniej się odwróciła. Po przywództwem Guillermo Leóna Sáenza, znanego bojownikom jako Alfonso Cano, FARC się przegrupowała i przystąpiła do ofensywy.
W zeszłym tygodniu na północnym-wschodzie kraju, przy granicy z Wenezuelą partyzanci zabili siedmiu żołnierzy. W sobotę i niedzielę przeprowadzili ataki z drugiej strony Kolumbii przy granicy z Ekwadorem. Najpierw urządzili zasadzkę na oddział żołnierzy. Otoczyli ponad 30 z nich. W wymianie ognia zginęło ośmiu wojskowych. W tym samym czasie w regionie Samaniego pod posterunkiem policji eksplodowała bomba. Raniła dwóch policjantów.
Jak twierdzą specjaliści Cano zdołał odbudować FARC po porażkach. Nasilił zasadzki na terenach wiejskich i ataki na większe miasta. Skoncentrował się też na walce na terenach przygranicznych. Dla przetrwania organizacji szczególnie ważne są rejony położone w pobliżu Ekwadoru. Koncentruje się tam produkcja kokainy, dzięki której FARC ma środki na prowadzenie walki.