Po odbyciu kuracji w klinice doktora Janga Jonksina chiński nastolatek jest czysty jak łza. Nie musi już zażywać kilkunastu godzin Internetu dziennie. Przynajmniej tak twierdzi sam charyzmatyczny założyciel kliniki odwykowej dla siecioholików w prowincji Szantung we wschodnich Chinach. Niemal trzy tysiące byłych pacjentów pobyt u doktora wspomina jednak jak gehennę. I to bynajmniej nie dlatego, że nie mogli wysłać maila.

Reklama

>>>Chińscy cyberszpiedzy atakują cały świat?

W klinice pana Janga elektrowstrząsy czekają dzieci nawet za zjedzenie czekolady czy zamknięcie drzwi od łazienki na zamek. Pacjenci - w każdym momencie jest ich około 100 - zostają "członkami sojuszu" mającego na celu wyleczenie z nałogu. Nie wolno im mówić o praktykach leczniczych doktora. Ale najwyraźniej zmuszanie do klęczenia przed rodzicami i podpisywanie przyznania się do winy było ponad siły niektórych pensjonariuszy.

>>>Niedługo będą nam wszczepiać czipy pod skórę

"Dzieci potrzebują uwagi i miłości" - tłumaczy Tao Ran, założyciel pierwszej kliniki uzależnień sieciowych w Państwie Środka. Ale uzależnienie od Internetu to w Chinach ogromny problem społeczny. Według badań władz z 2007 roku sieciowy nałóg dotknął już prawie 10 proc. młodych ludzi. Symptomy uzależnienia to m.in. depresja, słabość mięśni, omdlenia i anoreksja.

>>>Chiny wzmocniły Wielki Mur. W Internecie

Dlatego rodzice wolą bardziej zdecydowane działania. Tysiące ludzi wierzą, że pan Jang jest skuteczny i podpisują kontrakt na rażenie własnych dzieci prądem za 600 funtów miesięcznie (ponad 3 razy więcej niż wynosi średnia płaca w chińskim mieście). W kilku miejscowościach zdesperowani ludzie doprowadzili do zamknięcia kafejek internetowych, a administratorzy gier online muszą instalować system uniemożliwiający nastolatkom zabawę dłużej niż trzy godziny dziennie.