– Pani, my tu na końcu świata żyjemy, u czorta na kuliczkach. Pies z kulawą nogą dotąd tu nie zajrzał. Aż tu nagle te Szwedy. To my jakby pana Boga za nogi złapali. I takie okazje te warszawskie chachmęciarze marnują – mówi starszy mieszkaniec Orli, znacząco spluwając na koniec. To jedna z bardziej łagodniejszych.
Szwedzki koncern planuje zainwestować w gminie Orla na Białostocczyźnie 340 mln euro. W fabryce płyt i mebli pracę może znaleźć ponad 2 tysiące osób. Koncern wykupił 100 hektarów ziemi. Jednak w Ministerstwie Rolnictwa po aferze gruntowej trudno było o szybką decyzję o odrolnieniu gruntów – bezpieczniej zwlekać, trzymać inwestora i cały region w niepewności.
Jedna z największych od lat inwestycji zagranicznych w Polsce wisiała tygodniami na włosku. Dlaczego? Bo minister rolnictwa długo nie chciał wydać zgody na odrolnienie gruntów, na których Ikea chce zbudować potężną fabrykę. Zrobił to dopiero 21 stycznia.
W okolicy pod adresem chłopskiego ministra trudno usłyszeć słowa inne niż te uznawane powszechnie za obraźliwe. Pomimo że negatywne dla Orli decyzje podpisywał wiceminister Kazimierz Plocke z PO, to najwięcej gromów sypie się na głowę Marka Sawickiego z PSL, „sąsiada zza Buga”, jak mówią tu o nim. Bo Sawicki przez wiele lat był wójtem sąsiadującej z Podlasiem gminy Repki na Mazowszu, a granicę pomiędzy województwami wyznacza rzeka Bug.
Gmina na końcu świata
W gminie Orla mieszka zaledwie 3300 osób, w większości to ludzie już po sześćdziesiątce. Młodzi wyjechali do miasta szukać pracy i lepszego życia. Orla słynie teraz najbardziej z tego, że mieszka tu znachorka, przez „swoich” nazywana zdrobniale Waloczka. Przed domem szeptuchy zatrzymują się samochody z rejestracjami z całej Polski. – Nawet doktory do niej przyjeżdżają. Ona tylko spojrzy i wszystko już o tobie wie – mówią z podziwem miejscowi.
W lecie czasem zaglądają do Orli również Żydzi, ale z zupełnie innego powodu. Orlańska barokowa murowana synagoga bielejąca nad wsią to jeden z najcenniejszych tego typu zabytków w kraju. Poza tym sennie tu i swojsko. Tylko dzieci i wnuki zaglądają tu latem, spędzają na baćkauszczynie, jak miejscowi Białorusini określają ojcowiznę, weekendy i urlopy. Wielu chętnie wróciłoby na stałe, gdyby tylko była dla nich praca.
Gmina wystąpiła o odrolnienie gruntów dla Ikei w sierpniu 2009 roku. Wniosek poparły urząd marszałkowski i Podlaska Izba Rolnicza. W grudniu przyszła odpowiedź. Minister Sawicki nie zgodził się na odrolnienie 46 hektarów ziemi III klasy, bo uznał je za cenne rolniczo. Zażądał dodatkowych dokumentów, m.in. dokładnych map gruntów w gminie z podziałem na klasy bonitacyjne. Gmina się odwołała, dokumenty dostarczyła i całe Podlasie w napięciu czekało, co będzie dalej.
>>>Czytaj dalej>>>
Podwójny pat
Ludzie klną na ministra rolnictwa także dlatego, że negatywnie zaopiniował wydanie zgody przez MSWiA na zakup przez zagraniczny podmiot 16 hektarów ziemi należącej do Skarbu Państwa. Pojawiły się obawy, że potężny inwestor może przenieść fabrykę, choćby na Lubelszczyznę, albo – co gorsza – w ogóle zrezygnować z jej lokalizacji w Polsce. Na pracę w fabryce Ikei liczą przede wszystkim ludzie powiatów bielskiego, hajnowskiego i siemiatyckiego, a nawet Białegostoku. Spółka córka Ikei – Swedspan Polska sp. z o.o. – zarejestrowała działalność w Bielsku Podlaskim. Bezrobotni już zaczęli pytać o możliwość pracy. – Pracę znajdą osoby przede wszystkim z rynku lokalnego. Nie wykluczamy zatrudnienia niepełnosprawnych, na przykład w administracji. Dodatkowe zalety inwestycji to aktywizacja regionu i współpraca z lokalnymi mikroprzedsiębiorstwami w zakresie transportu, prac ziemnych i budowlanych, usług, ochrony, cateringu, obsługi technicznej budynków – wylicza Aleksandra Sikora z biura prasowego Ikei.
Każdy region z otwartymi rękami przyjąłby takiego inwestora, a co dopiero biedna ściana wschodnia.
Miejscowi, w odróżnieniu od ministra, bezbłędnie ocenili szansę. Choć wykup gruntów z rąk prywatnych to zazwyczaj największa zmora inwestorów, ponad 20 rolników ze wsi Topczykały i Koszki szybko zdecydowało się sprzedać swoją ziemię. Wójt Piotr Selwesiuk przyznaje, że nie musiał ich do tego namawiać. Wystarczyło parę spotkań. – Wszyscy rozumieli, jakie to ważne – opowiada Selwesiuk. Andrzej Michalewicz z Antonowa sprzedał Ikei 50 hektarów. To połowa tego, co koncern kupił od pozostałych rolników. – Nie dla zarobku. Powiem szczerze, że sam bym za takie pieniądze ziemię kupował – mówi. Przyznaje, że decyzja nie przyszła mu łatwo, ale nie miał wątpliwości, że tak było trzeba. – Moje dzieci i wnuki przez następne 50 lat chodziłyby z piętnem, że to przeze mnie taka szansa przeszła gminie koło nosa – tłumaczy. Michalewicz zna tę ziemię od lat i nie może zrozumieć decyzji ministra rolnictwa.
– Nie wiem, co za idiota uznał to kiedyś za gleby trzeciej klasy. Toż to zwykła bielica, i w dodatku podmokła – irytuje się. Dlatego argumenty ministra, że tereny te są cenne rolniczo, chłopów po prostu irytują. Większość okolicznych pól latami leżała odłogiem, nie miał kto ich uprawiać, poza tym się nie opłacało. Wiele działek zarosło krzakami nazywanymi tu samosiejką. – Gdzie nie spojrzysz, tam beki (ugory – red.) – żartują w Orli. Dopiero po wejściu do Unii Europejskiej właściciele, często mieszkający już w miastach, część pół zaorali i zaczęli uprawiać, żeby można było brać unijne dopłaty do hektarów. Ale opłacalność? Jaka opłacalność? – Trzeba fartu, by ozimina tu przetrwała i coś dobrze obrodziło – mówią.
Politycy – nawet z koalicji – równie sceptycznie podeszli do pierwszego uzasadnienia ministra. – Decyzja była merytorycznie błędna. Aktywność rolnicza już dawno przestała być na wsi ważna. Głęboko wierzę, że minister zmieni zdanie – mówi poseł PO Robert Tyszkiewicz.
>>>Czytaj dalej>>>
Poseł SLD Eugeniusz Czykwin pochodzący z Orli nie ukrywa natomiast, że gdyby minister rolnictwa nie ustąpił, to on zrobi wszystko, by sprawa blokowania inwestycji Ikei trafiła przed Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. – Ta miażdżąca nasz region decyzja to jawne pogwałcenie ramowej konwencji Rady Europy o ochronie mniejszości narodowych i etnicznych – twierdzi poseł Czykwin. 90 procent mieszkańców tych terenów to prawosławni Białorusini. Gdyby były tu miejsca pracy, to zdaniem posła ludzie nie wyjeżdżaliby masowo z Orli i okolic. Poseł sam wprawdzie wyjechał do Białegostoku, ale pamięta dobrze, że gdy 40 lat temu opuszczał rodzinną miejscowość, w gminie mieszkało ponad 7 tysięcy 200 osób. Teraz nie została nawet połowa. – Niedopuszczanie inwestycji w sposób oczywisty pogłębia katastrofę demograficzno-społeczną. Tereny zamieszkane przez Białorusinów się wyludniają, a opuszczone domy wykupują za bezcen przyjezdni – najczęściej warszawiacy – tłumaczy poseł.
Okno na Wschód
Ikea gminę Orla wybrała nieprzypadkowo. Koncern długo szukał lokalizacji i wybierał z kilku propozycji. Wykupione tereny położone są przy drodze do przejścia granicznego w odległych o blisko 20 kilometrów Połowcach i przy torach kolejowych na Białoruś. I o to chodziło.
Na początku planowano, że pierwsza część inwestycji rozłożonej na lata będzie ukończona w 2011 roku. Wtedy przypada jubileusz 50-lecia współpracy Ikei z naszym krajem. Po cichu mówiło się, że być może Polskę odwiedzi z tej okazji założyciel koncernu Ingvar Kamprad i uroczyście otworzy nową fabrykę na Podlasiu. Teraz nikt już na to nie liczy.
Choć ostateczna decyzja jest pozytywna, inwestycja i tak się opóźnia. – Dopóki nie mam zgody na zmianę przeznaczenia gruntów, nie mogę kontynuować prac nad planami zagospodarowania przestrzennego. To jak błędne koło. Potem inwestor będzie musiał jeszcze załatwiać pozwolenia na budowę, to też potrwa. Nie wiadomo, czy Ikea będzie u nas świętować swój jubileusz – ubolewa wójt Piotr Selwesiuk.
W gminie Orla już wyliczyli, że do ich budżetu wpłynie rocznie 12 milionów złotych z podatków od Ikei. Teraz cały budżet gminy, łącznie z subwencjami, to zaledwie 8 milionów złotych.
Podlaskim politykom, zarówno tym z samorządów, jak i posłom, nie mówiąc już o zwykłych ludziach, trudno zrozumieć, dlaczego minister nie chciał inwestycji Ikei w Orli. Poza spiskowymi teoriami nieoficjalnie można usłyszeć opinie, że to pokłosie afery hazardowej z czasów Andrzeja Leppera. – Lobbowaliśmy za tą inwestycją, to oczywiste, ale w dobrym rozumieniu tego słowa. Inwestorem nie była przecież jakaś firma krzak, tylko jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie koncernów. Ale oni po aferze z Lepperem boją się teraz odrolnienia gruntów jak diabeł święconej wody – tłumaczy anonimowo jeden z polityków. Inny dodaje, że w ministerstwie ktoś najprawdopodobniej nie przeczytał dokładnie wniosku i urzędnicy myśleli, że chodzi o hipermarket na 100 hektarach, a nie fabrykę.
Przedwczoraj „sąsiad zza Buga” zmienił zdanie. Dopiero teraz Podlasie odetchnęło z ulgą.