Kiedy we wtorek do zakładu w Trzebórzu koło Pyrzyc weszli funkcjonariusze Straży Granicznej i Państwowej Inspekcji Pracy, Ukrainki siedziały stłoczone w jednej hali przy produkcji wieńców i stroików adwentowych. "One są tu po raz pierwszy, przez przypadek" - próbował tłumaczyć się właściciel firmy. Zapewniał, że kobiety przyjechały wcześniej, niż przypuszczał, dlatego nie zdążył przygotować dla nich budynku. Kontrola zaskoczyła także Ukrainki. Poruszające są zwłaszcza ich komentarze. Przerażone wizją utraty pracy i deportacji z Polski usiłowały... bronić pracodawcy. "Nie jest źle, nie jest źle. Jest woda, jest ciepło, jest kuchnia, wszystko jest" - mówiły w wypowiedzi dla Radia RMF FM.

Reklama

"Nie jest źle" oznaczało budynek, który jeszcze długo nie powinien być wykorzystywany do celów mieszkalnych. W części sypialnej łóżko przy łóżku. Pościel zastępowały sienniki. Ściany nie miały okien, a w łazienkach nie było ani wanien, ani pryszniców. Do codziennej higieny służyło kilka umywalek z bieżącą wodą. Zbliżone warunki mieli Polacy, którzy jeszcze kilka lat temu najmowali się do prostych prac na plantacjach na Zachodzie i skarżyli się na wyzysk, nieludzkie warunki bytowe, rozliczanie z wody zużytej do mycia.

Urzędnicy Państwowej Inspekcji Pracy nie mogli pojąć, dlaczego Ukrainki się nie skarżyły. "Mieszkały w czymś, co od razu można nazwać obozem pracy. Tam praktycznie nie ma nic prócz betonowych ścian i podłóg. Drzwi zastępuje kawałek dykty" - komentowali na gorąco. Gastarbeiterki ze Wschodu pracowały za 7 zł za godzinę brutto. Od tej kwoty właściciel potrącał im koszty zużytej wody i prądu. Ludmiła Aleksiejewa z moskiewskiej Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka była zdumiona. "Trudno mi zrozumieć, dlaczego one godziły się na coś takiego. Z tego, co słyszę, mieszkały jak bydło" - mówi DZIENNIKOWI.

Według dr. Pawła Łukowa, etyka, zgoda kobiet na takie traktowanie w żaden sposób nie usprawiedliwia ich pracodawcy. "Ludzie często wyrażają zgodę na różne rzeczy, determinowani na przykład trudną sytuacją materialną. Godzą się na coś, bo tak naprawdę nie mają innego wyboru. To, że ktoś wykorzystuje swoją przewagę w takiej sytuacji, jest niedopuszczalne" - ocenia. Zgadza się z nim Magdalena Środa, filozof, w gabinecie Marka Belki pełnomocnik rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. "To subtelny problem, bo mamy do czynienia z dorosłymi kobietami, które świadomie się na co godzą. Z prawnego punktu widzenia nie można nic zarzucić pracodawcy. Ale jest jeszcze coś, co nazywam etyką biznesu. Brak poszanowania godności pracowników to nic innego jak wyzysk" - komentuje dla DZIENNIKA Środa.

Reklama

Wiadomo już, że wszystkie Ukrainki przebywają w Polsce legalnie i mają pozwolenia na pracę. Problem w tym, że miały pracować przy zbiorze wierzby energetycznej. Na takie zajęcie zgodził się miejscowy urząd pracy. Jak ustalił DZIENNIK, właściciel zakładu rzeczywiście prowadzi plantację wierzby. "Ukrainki przyjechały, ale pogoda nie pozwalała na wyjście w pole" - mówi DZIENNIKOWI jedna z mieszkanek wsi. "Dlatego żeby nie marnować czasu i nie siedzieć bezczynnie, robiły te wianki. One naprawdę wszystkie były bardzo zadowolone, u siebie nie miałyby szans na zarobienie tylu pieniędzy" - przekonuje.

Ludmiła Aleksiejewa wierzy, że Polacy pomogą kobietom. Wszystko wskazuje jednak na to, że pomoc ograniczy się do... wyrzucenia ich z naszego terytorium. Straż Graniczna zapowiada, że Ukrainki dostaną siedem dni na opuszczenie Polski i 12-miesięczny zakaz wjazdu do naszego kraju. W ich obronie stanął już konsul honorowy Ukrainy w Szczecinie, który stara się, by kobiety mogły zostać w Polsce.

Po kontroli Państwowej Inspekcji Sanitarnej i inspekcji pracy właścicielowi zakładu w Trzebórzu grozi do 3 tys. zł kary - za złamanie pozwolenia na pracę oraz uchybienia sanitarne. Prokuratura zajmie się nim jednak tylko wtedy, jeśli z wypowiedzi kobiet będzie wynikać, że były do czegoś zmuszane, poniżane lub że robiły coś wbrew swojej woli. Wszystko jednak wskazuje, że tak się nie stanie.

Reklama

Jerzy Jachowicz, publicysta DZIENNIKA: Potrzebna kara dla człowieka, który traktuje ludzi jak niewolników

Nie do przyjęcia jest pobłażliwość dla człowieka, który wykorzystując fatalne warunki życia na Ukrainie, zamienia się w zbrodniczego krwiopijcę.Traktuje jak niewolnice tamtejsze kobiety przyjeżdżające do Polski za chlebem.

Rzadko tylko dla siebie. Muszą często zapewnić utrzymanie gromadce dzieci. Pomóc swoim starym zniedołężniałym, nieraz niedojadającym do syta rodzicom. Spotkałem wiele pracujących Ukrainek. Każda z nich w podróżnym węzełku przywoziła swoją własną, najczęściej tragiczną historię, która pchnęła ją z rodzinnej ziemi do Polski.

Właściciel owej firmy, w której pracowały Ukrainki, też zapewne znał niejeden smutny los przybyłych ze Wschodu, a już na pewno rozumiał, że są gotowe znieść ogromnie dużo, byle by tylko wrócić na Ukrainę z wypełnioną sakiewką. I to ich położenie bezwzględnie, niczym człowiek bez krzty sumienia i jakiejkolwiek wrażliwości, wykorzystywał.

To, że one się na to godziły, a nawet podobno gotowe są mówić, iż były z warunków, jakie tam miały, nawet zadowolone, w niczym nie usprawiedliwia owego przedsiębiorcy. W żaden sposób nie zdejmuje z niego odpowiedzialności za zwyczajną działalność przestępczą.

Karani są sądownie ludzie, którzy przewożą konie, bydło czy ptaki w warunkach, które są dla zwierząt udręką. I bardzo słusznie. A dlaczego człowiek, który innych ludzi - i to w dodatku kobiety - zmusił praktycznie do życia w warunkach urągających ich godności, co też jest istotne, narażających je na brud, infekcje, a w konsekwencji na choroby, ma pozostać bezkarny? A jeśli karą będzie tylko niewielka, symboliczna grzywna, odbije to sobie szybko. A inni przedsiębiorcy, równie pazerni jak on, mogą pójść jego śladem.