"Pracujemy we własnym kraju jak niewolnice. Jesteśmy traktowane jak podgatunek ludzi" - żaliła się jedna z ankietowanych pracownic. "Czujemy się wykorzystywane" - dodawała inna. Na zadane w sondażu pytanie: "Co czujesz, idąc do pracy" kobiety odpowiadały zazwyczaj: "Będzie ciężko, dużo klientów, znów nie zjem śniadania, nie chcę spotkać kierownika".

Reklama

Pracownice supermarketów skarżą się, że ich szefowie nagminnie łamią przepisy dotyczące czasu pracy. Jedna z pracownic opowiadała, że zdarzyło się jej przepracować 20 dni z rzędu bez żadnego odpoczynku. "W mojej umowie jest zapis, że na tydzień pracy należą mi się 2 dni wolnego i małym drukiem jest napisane: <Chyba że wystąpią pewne szczególne okoliczności>. I te okoliczności trwają już od czerwca zeszłego roku, gdy się zwolniły trzy osoby. Teraz mam w miesiącu około 5 dni wolnych od pracy, a należy mi się przecież 8. Kierowniczka ustawia grafik, i tyle" - opowiada anonimowa pracownica.

Normą jest brak czasu na zjedzenie drugiego śniadania czy wyjście do toalety. Jedna z kobiet opowiadała, że znalazła na to patent: gdy już nie może wytrzymać, grozi kierownikowi, że "zsika się na kasie". W czasie dyżuru pracownicom wielkich sklepów przysługuje tylko jedna 15-minutowa przerwa. "Są momenty, że człowiek mdleje po prostu ze zmęczenia. Ból żołądka, stres, a w kasie są pieniądze, można się pomylić" - opowiadała ankietowana kasjerka.

Teoretycznie w dni robocze pracownice wielkich sklepów mają ośmiogodzinne dyżury, a w weekendy i święta idą do domu po 12 godzinach. W praktyce często okazuje się jednak, że spędzają w sklepie nawet po kilkanaście godzin dziennie.

Jak to możliwe? Ankietowane wyjaśniały, że w supermarketach funkcjonują dwa grafiki: oficjalny, który trafia do dokumentacji kadrowej i Państwowej Inspekcji Pracy, oraz nieoficjalny. Ten drugi trzyma kierownik sklepu. Zdarza się, że wykorzystuje go jako narzędzie karania pracownic, które wzięły zwolnienie albo urlop na żądanie. "Za to, że upomniałam się o dwa dni wolnego na opiekę nad dzieckiem, musiałam pracować i w Wigiliię, i w Sywlestra" - wspomina ankietowana. Inna usłyszała od przełożonego, że jak miała zamiar chorować, to nie powinna się była zatrudniać. "A przecież kasa, przy której siedzę, jest przy drzwiach i ciągle się przeziębiam" - załamuje teraz ręce kobieta. Inne opowiadają, że nagminnie przychodzą do pracy chore. Jeśli próbują protestować, grozi im utrata premii. Zresztą tych dodatkowych pieniędzy za przepracowane nadgodziny i tak często nie dostają. Zamiast tego oferuje się im tzw. "przymusowe dni wolne". Pytane, co na to Państwowa Inspekcja Pracy, kobiety wybuchają śmiechem. Bo - jak twierdzą - terminy kontroli są wcześniej ustalane z kierownictwem sklepu.

Do obowiązków pracownic supermarketów należy praktycznie wszystko: od sprzątania magazynu i sklepu, układania towaru na półkach, po jego rozładunek. Dlatego większość zatrudnionych skarży się na chroniczne kłopoty z kręgosłupem, ból bioder i nadgarstków. Zarabiają bardzo mało: od 1140 zł brutto dla kasjerki do 1600 zł dla kierownika zmiany. A na dodatek część pensji dostają na czarno, bez umowy. To oznacza, że w razie zwolnienia chorobowego, ZUS wypłaca im niższe świadczenia. "Mam drugi termin na endoprotezę, ale nie mogę iść, bo jak dostanę 80 proc. najniższej pensji, to mi nie starczy na opłaty i jedzenie - opowiada jedna z pracownic.

Zdaniem Bereniki Anders z Ministerstwa Pracy problem polega na tym, że ani pracodawcy, ani pracownicy nie znają kodeksu pracy. "Zwłaszcza kobiety potrzebują rzetelnej wiedzy, co im się należy i jak mają walczyć o swoje prawa" - twierdzi dyrektor Anders. Sprawą oburzona jest również była minister pracy w rządzie PiS Joanna Kluzik-Rostkowska, która zapowiada, że włączy się w prace nad poprawą przepisów kodeksu pracy.

Sprawą wyzysku pracownic supermarketów zajmują się od kilku miesięcy przedstawiciele Głównego Inspektora Pracy, organizacje pozarządowe oraz prawnicy. "Ich rekomendacje trafią nie tylko do ministerstw Pracy i Sprawiedliwości, ale też posłów z komisji kodyfikacyjnej, Państwowej Inspekcji Pracy i pracodawców" - zapowiada Agnieszka Chmielecka z koalicji Karat.