Czerwiec. Od mojego powrotu do pracy minęło już pół roku. Mój syn Janek ma 15 miesięcy. Teoretycznie mam prawo nie dyżurować do jego czwartego roku życia, ale pytanie, którego i tak już się spodziewałam, pada przed wakacjami: "Jak się zapatrujesz na sprawę dyżurowania?”. Jak ja się "zapatruję”?! Niezbyt eufemistycznie...
Przy pierwszym synu - Franku - zaczęłam dyżurować, kiedy miał 20 miesięcy. Wtedy był to mój debiut dyżurowy i nawet specjalnie nie protestowałam, chcąc już poczuć się jak "prawdziwy lekarz”.
Ale teraz myślałam, że jeszcze trochę pobędę z synkiem, może zdążę go odstawić od piersi. Z drugiej strony przy "gołej” pensji lekarza - młodszego asystenta - naprawdę zaraz zostaniemy "goli”, a naszego kredytu mieszkaniowego mimo pomocy rodziców nie spłacimy do emerytury!
Trochę więc się waham, ale ostatecznie mówię, że jakby się dało, to wolałabym jednak zaczynać dyżury od jesieni. Okazuje się, że się "nie dało” - następnego dnia w pracy odnajduję wielokrotnie swoje nazwisko na lipcowym grafiku dyżurowym... "Zaczął się sezon urlopowy” - słyszę.
No dobrze, przynajmniej nie mam dylematu: dzieci czy finanse. A skoro i tak już muszę zacząć, to dlaczego nie od razu - jeszcze został jeden tydzień czerwca - przynajmniej "średnia dyżurowa” będzie lepsza. Tylko co z odstawianiem Janka? Później o tym pomyślę...
Pytam więc starszą koleżankę, czy nie chce oddać swoich dyżurów czerwcowych. Rzeczywiście "nocki” na naszym oddziale należą do najcięższych w szpitalu, ale nie spodziewałam się aż takiego entuzjazmu - "Naprawdę?! Z nieba mi spadłaś!”. Zaraz jednak pyta z przerażeniem w oczach: "Ale dlaczego ty to robisz?”. Tak, jej mąż (nie lekarz), należy do innego progu podatkowego.
Po dwóch dniach ruszam więc rano na swój pierwszy po długiej przerwie dyżur. W plecaku: pojemnik hermetyczny z resztką obiadu z wczoraj i laktator. Uznałam, że nie będę fundowała Jankowi dwóch stresów na raz: i znikanie mamy na półtorej doby kilka razy w miesiącu, i odstawianie od piersi. Może ten drugi problem jakoś sam się później rozwiąże.
Dyżur ciężki. Nie byłam pewna, czy dwoje dzieci dożyje rana - dożyły. Po całodziennej, wieczornej i nocnej bieganinie po oddziale o drugiej w nocy przysiadam na łóżku lekarza dyżurnego. Jestem tak zmęczona, że chyba zasnę na siedząco. Ale moje przepełnione piersi mi nie dają. Wyciągam więc laktator i jeszcze godzinę spędzam na odciąganiu mleka, zastanawiając się, czy ktoś mi teraz wejdzie do pokoju w jakiejś niezwykle pilnej sprawie. O trzeciej myślę, czy jeszcze warto się kłaść. Warto.
Teoretycznie mamy prawo, a od czasu kiedy weszliśmy do Unii wręcz obowiązek wychodzić wcześniej z pracy po dyżurze. Ale w praktyce "wcześniej” oznacza około południa. Moje jeszcze bezdzietne koleżanki, wychodząc po dyżurze, mówią, że idą w końcu, bo muszą się wyspać. Ja idę "w końcu”, bo muszę z Jankiem pojeździć samochodzikami, zbudować zamek w piaskownicy, poczytać Kubusia Puchatka i odebrać Franka z przedszkola.
Poza tym im wcześniej wyjdę, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że moje mleko - z takim poświęceniem odciągane dla Janka w nocy - znajdzie się w czyjejś kawie (kiedyś o mały włos tak się nie stało!). W drodze do domu staram się przeliczyć, ile zarabiam za godzinę dyżuru, ale to strasznie trudny rachunek wobec mojej umiarkowanej przytomności podyżurowej.
W końcu się udało - 13 zł. Jak to potem skomentuje mój brat (producent filmowy): "Wstać z łóżka by mi się nie chciało”. A jego teściowa: "Ja Ukrainkom za sprzątanie domu płacę 15 zł za godzinę”. Świetnie! Może się przekwalifikuję? W końcu, jak uważa były minister zdrowia, tyle się uczę na takich dyżurach, że powinnam to robić za darmo dla własnego rozwoju zawodowego. A może jeszcze dopłacać?
Ale co by nie było, przy czterech - pięciu dyżurach w miesiącu, to prawie druga pensja - co prawda żałosna, ale co dwie żałosne pensje to nie jedna - staram się pocieszyć. W końcu jedziemy na wakacje nad morze (polskie, oczywiście), nie ma co narzekać! Chłopcom i dziadkom mówimy, że pod namiot, bo to świetna przygoda. Sami wiemy, że nas na kwatery nie stać. Z powodu urlopu i mojej dwutygodniowej nieobecności w pracy trzy dyżury kumulują mi się w jednym tygodniu. Po takim tygodniu zapomniałam, że kiedykolwiek byłam na urlopie...
Wkrótce i ja, i cała rodzina przyzwyczajamy się do moich dyżurów. Dla chłopców to wręcz atrakcja - wieczór z tatą spędzony na grach komputerowych. Dla mnie to też pewnego rodzaju odskocznia od wiecznych "dyżurów” w domu - Janek budzi się jeszcze często w nocy, a w dzień obaj chłopcy są baaardzo absorbujący. Zaczynam wręcz czuć się nieswojo w tygodniu bez dyżuru. A kredyt pomału się spłaca.
Ale do czasu. Od nowego roku, zgodnie z prawem unijnym, trzeba wyrazić pisemną zgodę na pracę powyżej 48 godzin tygodniowo, czyli powyżej dwóch dyżurów miesięcznie. Doskonała okazja dla całego środowiska lekarskiego, żeby wynegocjować od dawna obiecywane podwyżki - owszem, możemy dyżurować więcej, ale jeśli opłata za tę pracę przestanie być porównywalna ze stawkami ukraińskich sprzątaczek. Wchodzimy w spór zbiorowy z dyrekcją.
Solidarnie nikt nie podpisuje słynnej klauzuli opt-out, oczekując zbiorowych podwyżek. Tylko co z grafikiem dyżurów na styczeń? Na innych oddziałach, wobec niemożliwości ułożenia takiego grafiku, jeśli każdy dyżuruje nie więcej niż dwa razy w miesiącu, wprowadza się system pracy zmianowej - na 12 godz. - raz w dzień, raz w nocy.
Oczywiście pacjenci mogą zapomnieć o posiadaniu lekarza prowadzącego. Na oddziałach specjalistycznych, gdzie większość pacjentów jest przyjmowana planowo, zmniejsza się liczba takich przyjęć o połowę. U nas, by tego uniknąć i uchronić oddział przed systemem pracy zmianowej, mobilizuje się wszystkie siły dyżurowe. Trzy nowe osoby wskakują na grafik, osoby dotychczas finansowo niezainteresowane dyżurami - również. Udało się. Tylko czy o to nam chodziło? Teraz dyrekcja, niepostawiona pod murem, wcale nie musi się spieszyć z podwyżkami.
Bardzo chętnie wzięłabym jakiś dyżur od koleżanki, która ma męża bankowca i wcale nie chce dyżurować. Ale nie mogę. Bo umówiliśmy się wszyscy, że solidarnie nie podpisujemy zgody na pracę powyżej 48 godz. tygodniowo, licząc, że w ten sposób uda nam się wynegocjować godne, obiecywane podwyżki. A jeśli nam się nie uda - pora pomyśleć o jakimś innym, pięknym kraju, w którym lekarze są lepiej opłacani niż sprzątaczki. A szkoda. Bo Polska to piękny kraj.