Na pokładzie CASY latałem do Afganistanu i Iraku. Za każdym razem było gorąco. Polscy piloci są świetnie wyszkoleni, ale uwielbiają szarżować, zwłaszcza gdy mają na pokładzie cywila. Wtedy obowiązkowo muszą się popisać. Co potrafią, zobaczył rozmówca DZIENNIKA już na starcie. Zaraz po oderwaniu się od ziemi samolot stanął niemal w pionie.
"Zapinasz pasy? To u nas nie honor" - zwrócił uwagę cywilowi jeden z oficerów. Wyjaśnił, że porządny wojskowy nie zapina pasów nawet w czasie burzy, lub gdy samolot wpada w turbulencje. Kiedy rozmówca DZIENNIKA zapytał wprost: "Po co ten cyrk?", usłyszał, że jest miękki. "Bez ryzyka nie ma zabawy" - mówił wtedy członek załogi.
Normą jest też rozmawianie w czasie lotu przez komórki i wysyłanie SMS-ów. No i palenie papierosów. Co gorsza, rozmówca DZIENNIKA był świadkiem, jak jeden z żołnierzy stał przy samolocie z papierosem w zębach podczas tankowania. Lot to również okazja do popisania się umiejętnościami, postawienia maszyny na boku czy ostrego pikowania. "Dla nas latanie to gratka, a nie rutyna" - mówili wojskowi.
Ekstremalnym przeżyciem jest też lądowanie CASĄ. Oni latając do Iraku i Afganistanu, nauczyli się lądować "na żyletę". Polega to na tym, że tuż przed lotniskiem z bardzo wysokiego pułapu kilku tysięcy metrów pilot pikuje niemal pionowo w dół i wyrównuje dopiero kilkaset metrów nad ziemią.
Ta trudna sztuczka w warunkach bojowych ma chronić samolot przed ostrzałem. Sęk w tym, że nasi lądują "na żyletę" nie tylko w Iraku czy Afganistanie, ale też w Polsce. Tak samo pilot posadził samolot, gdy rozmówca DZIENNIKA wrócał z wojskowymi na jedno z lotnisk.
"Kozactwo" w naszych siłach powietrznych, to niestety norma. Mało tego, piloci są wyraźnie zadowoleni, kiedy widzą, jakie wrażenie ich fantazja robi na pasażerach. Są doskonałymi pilotami, ale tak mocno wierzą w swoje umiejętności, że stali się mistrzami w ignorowaniu norm bezpieczeństwa.