Życie 7-miesięcznej Oliwii z pomorskiego Kiezmarka zawisło na włosku w nocy z zeszłego piątku na sobotę, gdy pogotowie nie było w stanie wysłać do niej karetki. Zrozpaczeni rodzice zdążyli wezwać na pomoc policyjny radiowóz. "Już się przyzwyczaiłem, że wozimy chorych, bo pogotowie nie wyrabia, a w sprawie dojazdu do dziecka nie zastanawialiśmy się nawet chwili" - mówił DZIENNIKOWI miejscowy policjant Jan Heś. Pogotowie tłumaczyło się później w prosty sposób: karetka jest jedna i potrzebna do wypadków, rodzice mogli sami dowieźć dziecko do szpitala.

Reklama

Podobne historie są znane w całym kraju. Kiedy z powodu braku obsady dyrekcja radomskiego szpitala zdecydowała o zamknięciu w marcu oddziału onkologicznego, chorzy jeździli na chemioterpię do Warszawy i Kielc. W Iławie dyrekcja zamknęła w środę dwa oddziały: pediatryczny i neurologiczny. Powód: brak lekarzy. Takich przypadków będzie teraz coraz więcej.

Przyczyna jest jasna: czasy doktora Judyma to zamierzchła przeszłość, młodzi absolwenci medycyny nie zamierzają "zmarnować się na prowincji". Jeżeli już mają skończyć z dala od Warszawy, Krakowa czy Trójmiasta, to wolą w Anglii i Szwecji. "Pijemy piwo, którego sami sobie nawarzyliśmy" - mówi DZIENNIKOWI były wiceminister zdrowia Andrzej Włodarczyk. Twierdzi, że to błąd jego resortu, który obciął liczbę miejsc na specjalizacjach, powodując exodus młodych lekarzy do innych krajów Unii.

Efekt jest prosty do przewidzenia. Na stronie internetowej Naczelnej Izby Lekarskiej miesiącami wiszą ogłoszenia o pracę. Niektóre przypominają wręcz katalogi. "Zatrudnimy od zaraz: internistów, pediatrów, anestezjologów, neonatologów, nefrologów, diazoterapeutów, lekarzy medycy ratunkowej, laryngologów, radiologów oraz wszystkich, którzy chcą podjąć specjalizację w wymienionych dziedzinach" - to potrzeby szpitala w Limanowej pod Krakowem. "Niedawno z powodu braku neonatologów musiałem wstrzymać przyjęcia noworodków" - mówi nam dyrektor szpitala Dariusz Socha. "Teraz walczymy o przetrwanie oddziału ratunkowego. Brakuje anestezjologów, internistów, a także chirurgów" - wylicza.

Lekarzy na polską prowincję nie są w stanie ściągnąć ani wysokie zarobki, ani pakiety socjalne. Przekonał się o tym m.in. szef ośrodka zdrowia w Pinczowie w woj. świętokrzyskim Tomasz Wnęk. Oferuje ludziom bez specjalizacji już na starcie 3900 złotych pensji brutto plus dodatki za dyżury i wysługę lat. Dodaje mieszkania służbowe. "Nikt nie chce osiedlić się tu na stałe" - mówi zrezygnowany. Podobna sytuacja jest w przychodni w Glinojecku pod Ciechanowem, gdzie 6 tysięcy złotych brutto, 70-metrowe mieszkanie i samochód nikogo na razie nie przyciągnęły. W Słubicach nad Odrą w karetkach jeżdżą prawie sami ratownicy. Lekarze już dawno są w Niemczech. Nowych nie ma.

Według danych biura karier Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, na pracę na prowincji zgodziłby się tylko co 20. absolwent medycyny. Czasem trudno się dziwić. Cezary jest radiologiem i od kilku lat pracuje w Warszawie. "Leczyłem na prowincji i wiem, jak smakuje ten chleb" - mówi DZIENNIKOWI. "Brakowało profesorów, nie było z kim się z konsultować, kiedy miałem wątpliwości. Sprzęt był stary i w każdej chwili mógł przestać działać" - wyjaśnia. Po zakończeniu stażu zamierza jednak wrócić do pracy na prowincji. Ale w Danii.

p

Reklama

"Prowincja to poligon dla młodego lekarza"

Katarzyna Bartman: Pracował pan już kiedyś na prowincji jako lekarz?
Paweł Jezierski: Tak. Zaraz po studiach medycznych musiałem zaliczyć roczny staż podyplomowy w niewielkim szpitalu. Trafiłem do Nowego Dworu Mazowieckiego. Praca była niezwykle pouczająca. Sporo się tam dowiedziałem. Pacjenci są tam bardziej zaniedabani niż w wielkich miastach. Lekarze pracujący w takich małych ośrodkach muszą więc być bardzo wszechstronni, umieć rozpoznać każdą chorobę. To nieocenione wręcz doświadczenia.

Skoro dla młodego lekarza to taki bezcenny poligon, dlaczego nie pracuje pan dalej w Nowym Dworze tylko w Warszawie?
Robię specjalizację z neurologii. Jestem ambitny. Chcę uczyć się zawodu od najlepszych w swojej dziedzinie. Starałem się o staż w Instytucie Neurologii i Psychiatrii i udało się.

A jak pan skończy specjalizację, wróci pan do małego miasta?
Raczej nie. Praca na prowincji jest dobra, ale tylko jako dorywcza, nie na stałe. Jestem młodym człowiekiem i chcę korzystać z życia, kultury i rozrywek, które oferują duże miasto. Na prowincji wieje nudą. Nic się ciekawego nie dzieje. Może na wyjazd na prowincję na Zachodzie dałbym się namówić. Zwłaszcza do Hiszpanii. Chętnie bym tam wybrał do pracy na jakiś czas.

p

Paweł Jezierski jest neurologiem, pracuje w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie