O śmierci ojca dowiedziałem się przez telefon. Zadzwoniono do mnie z policji. Odpoczywałem wtedy na wsi. Pojechałem do prokuratury do Nowego Tomyśla. Po drodze musiałem jeszcze zabrać córkę z Jaszkowa pod Poznaniem. Była tam na obozie. Nawet nie chciałem oglądać samochodu, w którym ojciec zginął. Pragnąłem jedynie zobaczyć miejsce, gdzie to się wydarzyło. Odnalazłem je, ale nie było tam już żadnych śladów po wypadku. Mogłem sobie wszystko tylko wyobrazić.
Mieszkanie w Brukseli
Kilka dni po pogrzebie wybrałem się do Brukseli po rzeczy ojca. Miał tam przepiękne mieszkanie. Sam doradziłem mu, żeby je sobie wynajął, by nie mieszkał w hotelu. Trzeba mieć mieszkanie, jeżeli się przebywa w Brukseli.
Ale to mieszkanie i tak wygladało jak pokój hotelowy. Nie miało charakteru prawdziwego domu. Zobaczyłem poukładane koszule, parę książek, jedną czy dwie fajki. Znalazłem notatki na małych skrawkach papieru dotyczące Parlamentu Europejskiego. Biurko ojca stało jednak niemal puste. To nie był taki warsztat pracy, jaki ojciec miał w Warszawie. Z mnóstwem książek, manuskryptów, papierów, tekstów przemówień. Wszystkie rzeczy ojca z trzypokojowego mieszkania w Brukseli zapakowałem w zaledwie trzy kartony. Nie czuło się tam jego obecności.
Rodzinne rytuały
O wiele większym przeżyciem jest dla mnie przyjście do mieszkania ojca w Warszawie. To mój dom rodzinny. Taki z charakterem i duszą, w którym odżywają wspomnienia. Obowiązywały u nas pewne rytuały. Stworzył je ojciec i im hołdował. Do dziś staram się tak prowadzić własny dom, że posiłków nigdy nie je się gdzieś na parapecie. Trzeba usiąść przy stole, gdzie każdy ma swoje miejsce. Obowiązuje też punktualność. Ojciec bardzo tego przestrzegał. Moja żona, która nie jest osobą bardzo punktualną, czasami spóźniała się na rodzinny obiad. I muszę powiedzieć, że dostawała za to burę.
Do stałego zwyczaju należało, że ojciec zajmował się parzeniem kawy. Robił to profesjonalnie. Kawa musiała być z ekspresu, świeżo zmielona. Siedzieliśmy przy stole, a on nam ją podawał.
Do jego obowiązków należało też wyprowadzanie Snapa, naszego psa. Wyglądało to w ten sposób, że ojciec szedł swoją drogą, a pies swoją. I wracali oddzielnie. Mieszkaliśmy przy Piwnej na warszawskiej Starówce. Wszyscy w okolicy znali Snapa. Na Zapiecku była galeria Desy. Snap czuł się w niej jak u siebie. Zachodził tam, gdy padało, dostawał jeść i pić. Wracał do domu, kiedy chciał.
W sierpniu 1980 r. ten nasz pies był nawet przez jakiś czas w Stoczni Gdańskiej. Ojciec nie miał go z kim zostawić, więc zabrał go ze sobą.
Kolekcja fajek
Rodzinny dom zawsze będzie mi się kojarzył również z fajkami ojca. Zgromadził ich ponad 100. Kupował je lub dostawał z różnych stron świata. Niektóre są tak dziwne, że zupełnie nie przypominają fajki. To raczej wymyślne urządzenia do palenia.
Ojciec miał kilkanaście ulubionych fajek, których używał. Pozostałe odkładał na półkę. I raczej się nimi nie zajmował. Leżały jak w muzeum.
Generalnie nigdy niczego nie wyrzucał. Znosił do domu każdy otrzymany w prezencie drobiazg – nic niewarte szklane kule, statuetki, gadżety z samolotów. Nawet jeśli nie były ładne i nie stanowiły żadnej pamiątki. Był takim trochę zbieraczem.
W wolnych chwilach czytał. Książki lub gazety. Przypominam sobie taką scenę. Żeglowałem w Mikołajkach. Mieliśmy kiedyś mały jacht kabinowy. Na horyzoncie zobaczyłem człowieka z brodą, krzywymi nogami i gazetą w ręce. Od razu wiedziałem, że to może być tylko mój ojciec.
Kiedyś uwielbiał krzyżówki i rebusy. W "Życiu Warszawy" była taka rubryka: "Rozkosze łamania głowy". Gimnastykował umysł, rozwiązując zadanie po zadaniu. Na wsi koło Różana, gdzie w latach 70. kupiliśmy rozpadającą się chałupę, czasami skosił trawę. Ale nawet tam przesiadywał przy biurku i pracował.
Mieliśmy właśnie pojechać z ojcem na wakacje do Bułgarii. Nie zdążyliśmy...
Wysłuchał Jerzy Kubrak