Tu nie trzeba komentować. Wystarczy anegdotka. Mam znajomego, który mówi tylko po niemiecku. W Berlinie najbardziej irytuje go jedno zachowanie gospodarzy. Gdy ma problemy z wypowiedzeniem się i jego niemiecki się zatnie, rozmówcy z uśmiechem przychodzą mu w sukurs. Co mówią? – Say it in English!
Pani minister! Możemy odwrócić sytuację – zrobić eksperyment i wysłać dziennikarza do Londynu. Z prośbą, by przez jeden dzień posługiwał się wyłącznie niemieckim. Obawiam się, że nie wyjedzie z lotniska Heathrow. A może mamy wysłać kogoś do Moskwy, by próbował porozumiewać się z miejscowymi po francusku albo do Paryża, gdzie będzie próbował dogadywać się po rosyjsku? Przecież to trywialne – jest jeden światowy język. I jest nim angielski.
Żeby nie zostać posądzonym o wrogość wobec innych języków obcych – lubię niemiecki, przydaje mi się rosyjski i cieszę się, że mówię po hiszpańsku i francusku, ale to dla mnie hobby. Znajomość angielskiego traktuję jako element przynależności do cywilizowanego świata. Myślę, że nie jestem w tym uczuciu odosobniony.
I jeszcze jeden argument: mówi pani, że inne języki są ważne szczególnie w strefach przygranicznych. To prawda. Z jednym uzupełnieniem. Jeżeli szkoła stawia sobie za cel umożliwienie uczniom robienia zakupów w Greifswaldzie albo przemycanie papierosów z Gusiewa do Gołdapi.
Ja uważam, że Polski nie stać na kształcenie kadr dla transgranicznego handlu. I że nie do tego powołane jest ministerstwo.