"Czuję się pokrzywdzona przez ZUS. Nie zrobiłam niczego niezgodnego z prawem, a mam wrażenie, że potraktowano mnie jak oszustkę. W najtrudniejszym okresie życia zostałam pozbawiona środków do życia" - denerwuje się kobieta i wyciąga plik dokumentów potwierdzających jej batalię z urzędnikami.

Reklama

Jej historia jest naprawdę poruszająca - zauważa DZIENNIK. Karolina Z., inżynier z wyższym wykształceniem i znajomością kilku języków, pracowała od wielu lat na etacie. Osiem miesięcy temu postanowiła zmienić pracę. Odpowiedziała na ogłoszenie zamieszczone w gazecie i wkrótce potem podpisała umowę z nowym pracodawcą. Obiecała mu, że na początku marca stawi się w biurze. Do tego czasu pracowała jednak w starej firmie, bo obowiązywał ją miesięczny okres wypowiedzenia. I właśnie wtedy odkryła, że jest w ciąży. O dziecko starała się bezskutecznie od ponad czterech lat, więc wynik testu ciążowego był dla niej sporym zaskoczeniem.

Mimo że od początku nie czuła się najlepiej, zgodnie z umową stawiła się w nowej pracy. Jednak już pierwszego dnia musiała iść na zwolnienie, bo lekarz, który wykonywał badania kontrolne, orzekł, że w każdej chwili może stracić dziecko. Na szczęście nowy pracodawca nie robił żadnych problemów, zapłacił za pierwszy okres zwolnienia, a potem zgodnie z prawem przekazał sprawę Zakładowi Ubezpieczeń Społecznych.

Po miesiącu Karolina Z. z zaskoczeniem odkryła, że nie ma żadnych pieniędzy na koncie. - W ZUS poinformowano mnie, że toczy się postępowanie, które ma zbadać, czy należy mi się ubezpieczenie, czy nie - opowiada kobieta. Jej sprawę urzędnicy badali przez kolejne miesiące, a tymczasem ona nadal nie dostawała pieniędzy. Ostateczny werdykt ZUS był jednoznaczny: pani Z. nie należą się żadne świadczenia. Jej przewinienie polegało na tym, że już pierwszego dnia dostała zwolnienie lekarskie. ZUS uznał więc, że w ogóle nie pojawiła się w pracy.

Ciężarna nie może więc liczyć na żadne pieniądze. "Mamy kredyt do spłacenia i ciężko nam żyć tylko z pensji męża" - żali się DZIENNIKOWI. Ale co gorsza, bez podstemplowanej książeczki zdrowia warszawianka nie ma prawa do wizyt w publicznym ośrodku zdrowia, a na kontrole musi chodzić nawet dwa razy w miesiącu. Nie przysługują jej także refundowane leki. Na badania, wizyty kontrolne i leki musi więc wydać co najmniej 300 zł. "A co będzie z samym porodem? Nie mam kilku tysięcy złotych na opłatę w szpitalu" - denerwuje się. Postanowiła jednak, że się nie podda. Napisała odwołanie do ZUS i czeka na decyzję. Jeśli sprawa trafi do sądu, to prawdopodobnie nie zostanie rozwiązana przed porodem.

Co na to sam ZUS? "Zakład nie popełnił żadnego błędu. Działa zgodnie z prawem. Poza tym mamy obowiązek podejmowania działań zapobiegających uzyskiwaniu świadczeń z ubezpieczeń społecznych przez osoby nieuprawnione" - tłumaczy rzecznik Mikołaj Skorupski.

Jednak adwokat Waldemar Gujski, specjalista ds. prawa pracy, uważa, że taka interpretacja przepisów nie ma żadnego uzasadnienia. "Niestety, takich spraw, nawet jeszcze bardziej drastycznych, znam bardzo wiele. I ZUS już mnie tym nie zaskakuje" - mówi.