Renata Kim: Kim był dla pana Zbigniew Religa?
Jan Sarna*: Od jego śmierci wiele osób mnie o to pyta. Czy był jak ojciec, czy może raczej jak starszy brat, bo różnica wieku między nami wynosi 10 lat. A może był tylko szefem zabrzańskiej Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii? I kiedy tak myślę, dochodzę do wniosku, że Zbyszek był dla mnie przede wszystkim przyjacielem, na którym mogłem polegać. Ale mimo łączącej nas zażyłości nigdy nie zapomniałem, że jest moim szefem, choć on sam rzadko dawał mi to odczuć. Czasem proponowałem coś, a on na to, że będzie inaczej. Kiedy próbowałem przekonywać go do swoich racji, Zbyszek kiwał głową, a potem mówił, że ma być tak, jak on chce. "I pies cię, Janek, j...ł" - dodawał na koniec z uśmiechem. I było jasne, że sprawa została już zamknięta. Czasem okazywało się, że moja decyzja była błędna, ale wtedy on brał za to pełną odpowiedzialność. Nigdy nie zwalał winy na podwładnego czy współpracownika.

Reklama

Czy przed śmiercią profesor Religa zostawił panu jakieś zadania?
Tak. Mówił, że mamy pilnować sprawy polskiego sztucznego serca, bo inaczej nam nogi z tyłka powyrywa.

Dokładnie tak to ujął?
Zawsze był bezpośredni, a sztuczne serce było dla niego bardzo ważne. Poganiał mnie, mówiąc, że trzeba to koniecznie doprowadzić do końca.

Dużo w ostatnim czasie rozmawialiście?
Niewiele, bo Zbyszek miał poważne kłopoty z oddychaniem, mówił krótkimi, urywanymi zdaniami. Kiedy do niego dzwoniłem, powtarzał: "Tylko nie pytaj mnie, jak się czuję. Wiesz, że źle". Mówiliśmy więc głównie o przyszłości prac nad sztucznym sercem. I jeszcze zawsze pytał: co tam z tym Górnikiem? Był wielkim kibicem drużyny z Zabrza. Takim "bij, zabij".

Pamięta pan wasze ostatnie spotkanie?
To było w grudniu zeszłego roku, w dniu jego 70. urodzin. Spotkaliśmy się w jego domu na Powiślu, a Zbyszek powiedział, że chce rozmawiać o sprawach związanych z jego nieuchronnym pogrzebem. Mówił, jak sobie wyobraża tę uroczystość. Chciał, by była jak najskromniejsza, tylko z udziałem najbliższej rodziny. Od razu mu powiedziałem, że to niewykonalne. Jak niby to sobie wyobraża? Przecież nie może zabronić przyjazdu szkole podstawowej z Miedniewic, która nosi jego imię. Albo delegacji Związku Podhalan i innym ludziom, którzy zechcą się stawić na cmentarzu. Spuścił wtedy głowę i powiedział: "To róbcie sobie, jak chcecie". Więc jest inaczej, niż chciał, ale jest dobrze. I kropka.

Czy to była trudna rozmowa?
Nie, bo on wprowadził bardzo rzeczowy ton. Zawołał żonę, powiedział: "Hanka, zrób herbatę i siądź tutaj". Mówił, że trzeba załatwić konkretne sprawy, i po prostu je kolejno omawialiśmy. Dopiero kiedy wyszedłem, zrobiło mi się smutno. Dotarło do mnie, że jego śmierć jest nieuchronna. Ale wciąż miałem nadzieję, że nie nastąpi szybko, że mamy jeszcze razem dużo czasu.

A tymczasem w zeszłą niedzielę zadzwoniła żona profesora i powiedziała, że odszedł.
Myślałem, że przyjmę to łatwiej. Tego samego dnia rano rozmawiałem z jego synem Grzegorzem. Powiedział, że nie przyjedzie do telewizji na program o sztucznych komorach serca dla dzieci, bo z tatą jest już źle. Przeczuwałem coś niedobrego. Ale kiedy Hanka zadzwoniła, był to dla mnie grom z jasnego nieba.

Reklama

Co pan wtedy czuł?
Pustkę. I żal, że tak się stało, bo przecież nie musiało tak być.

Co to znaczy?
Zbyszek miał dopiero 70 lat, mógł jeszcze żyć.

Jakim człowiekiem był Zbigniew Religa?
Niezwykłym. Miał ponad miarę życzliwości dla ludzi i był zupełnie pozbawiony zawiści. Poza tym był ogromnie lojalny. Nie tylko wobec członków własnej drużyny czy szefów, ale przede wszystkim podwładnych. Pracując z nim, miało się komfortowe poczucie, że za plecami stoi lojalny szef. Wszyscy mówią, że on był twardy, ale to skomplikowana sprawa. On jest twardy, konsekwentny i nieludzko pracowity. Ale tak naprawdę to człowiek o miękkim, gołębim wręcz sercu. Ciepły, kochający, taki właśnie jest.

Zauważył pan, że mówi o profesorze w czasie teraźniejszym?
Nie. Nie zauważyłem, przepraszam. Widzi pani, a pani mnie pyta, jak ja się czuję. Z jednej strony pustkę, ale z drugiej on ciągle tutaj jest.

Jak długo się znaliście?
Od 1984 r., jeszcze zanim przyjechał do Zabrza. Ale lepiej poznałem go dopiero w latach 90., gdy zaczęliśmy współpracować. W październiku 1991 r. Zbyszek zaprosił mnie do siebie do domu i opowiedział o pomyśle powołania Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii. Gwarzyliśmy o tym od południa do rana następnego dnia. Początkowo myślałem, że chodzi o coś niewielkiego, będziemy zbierać datki i leki na szpital, może wyposażymy jakiś oddział w aparaturę. Jego wizja była jednak znacznie bogatsza, mówił o sztucznym sercu i zastawce serca z żywej, ludzkiej tkanki. W ciągu tej jednej nocy wymyśliliśmy kształt fundacji i jej cele. Miałem tylko zatroszczyć się o stronę organizacyjną: finanse, kadry, przepisy. Zbyszek wtedy porwał mnie za sobą i dlatego do dziś prowadzę fundację.

Podobno rzucił pan dla niego dobrze zapowiadającą się karierę polityczną.
To prawda, miałem różne propozycje. Ale on potrafił wzbudzać w ludziach zapał do sięgania po wielkie rzeczy.

Jak to robił?
Był po prostu autentyczny. Jeżeli przedstawiał jakieś cele, to były one zazwyczaj dalekosiężne i odważne. Poza tym miał wielką siłę przekonywania. W skrócie wygląda to tak, że mówił: "Janek, ja skaczę do basenu. Idziesz ze mną?".

Ale człowiek rozsądny nie skacze na główkę do pustego basenu...
Nie mówię przecież, że w tym basenie nie było wody. Kiedy Zbyszek przedstawiał cel, nie mówił nigdy: "Ty to zrób", tylko proponował zrobienie razem czegoś, w co sam wierzył. Sprawiał wrażenie, że dokładnie wie, co robi. I wtedy można było wskoczyć do basenu, nie sprawdzając, czy poziom wody wynosi 2,40 m czy może 1,60 m albo jeszcze mniej. Bo skoro on skakał, to ja też zakładałem, że jestem bezpieczny. A poza tym Religa nigdy się nikim nie wysługiwał, tylko proponował, by się do niego przyłączyć.

Jak się z nim współpracowało?
Chyba dobrze, skoro robiliśmy to przez prawie 18 lat. Tak jak obiecał, Zbyszek bardzo angażował się w działalność Fundacji. Codziennie rano, między 8.30 a 9.00, czyli między odprawą a wejściem na blok operacyjny, miał dla mnie pół godziny. Rozmawialiśmy o przyszłości, zastanawialiśmy się, jak zdobywać sponsorów, Zbyszek często ze mną do nich jeździł i przekonywał, by dali pieniądze. Czasem był tak śmiertelnie zmęczony po dyżurze, że zasypiał na tylnym siedzeniu. Powiem pani tak: bardzo go lubiłem, ale przede wszystkim szanowałem. Religa był oczywiście nastawiony na sukcesy i własną karierę, ale zawsze wiedział, że musi na to wszystko sam zapracować, a nie jakoś załatwić przez wujka czy innego pociotka.

Były jakieś skazy na tym kryształowym wizerunku?
Pewnie, że miał na sumieniu różne grzeszki. Ale dlaczego miałbym o tym mówić?

Żeby obraz profesora Religi był prawdziwy.
Zbyszek był porywczy, miał temperament choleryka. Zdarzały się sytuacje, gdy bardzo ostro ochrzaniał któregoś ze swoich asystentów...

Jak to wyglądało? Rzucał mocnymi słowami?
(śmiech) Tak. "Żeby się wam, k...a, w tych głowach nie poje...ło" - to było jego ulubione powiedzonko. A jak był naprawdę zły, to dodawał jeszcze: "I żeby było jasne". To kończyło wszelkie dyskusje. Więc ochrzaniał tego asystenta, a po kilku godzinach dzwonił do niego i przepraszał. Dlatego wszyscy w szpitalu w Zabrzu nazywali go "tatusiem", taki przydomek nadali mu pierwsi pacjenci, którym przeszczepił serca. Znam chirurgów, którzy mają dziś sześćdziesiątkę na karku, a o profesorze Relidze nadal mówią "tatuś".

Na pana też krzyczał?
Pewnie. Nawet ze dwa razy. Byłem mocno dotknięty i obrażony. Myślałem: "Co on sobie wyobraża, ja to czniam, idę stąd" - postanawiałem sobie. Ale potem przechodziła mi złość, zwłaszcza, że Zbyszek dzwonił i śmiał się: "Ale cię wczoraj objechałem, co?". I to wystarczało, bo mężczyźni nie potrzebują wielu słów, by wyjaśnić sytuację.

Profesor Religa przyznał się kiedyś do problemów z alkoholem.
Tak, rzeczywiście.

Mówiło się nawet, że musiał przestać operować, bo drżały mu ręce.
Nie. Prawda jest taka, że zdarzały się wieczory, gdy golnęliśmy sobie po parę głębszych, u mnie albo u niego w domu. Siedzieliśmy do późna i wypijaliśmy flaszkę lub półtorej na dwóch. Co to jest? To polskie nic. Zresztą to już zamierzchła historia. A poza tym, jeżeli planowaliśmy wieczór przy wódeczce, on zawsze proponował taki, po którym następnego dnia nie operował. Natomiast nigdy nie słyszałem, by pił na bloku operacyjnym.

Ale on sam opowiadał przecież w wywiadach, że w czasach, gdy jeszcze operował, chirurdzy ostro pili. I że przestał pić, gdy zorientował się, że grozi mu popadnięcie w nałóg.
Zapytałem go kiedyś, jak sobie radzi ze stresem. Jak odreagowuje to, że trzeba serce wziąć w ręce, przenieść kilka metrów, włożyć do czyjejś pustej piersi. A on mi wtedy powiedział, że wypija czasem szklankę wódki. Nie kieliszek, tylko szklankę. Ale nigdy nie był alkoholikiem.

Widział go pan kiedyś podczas operacji?
Nie, nigdy nie byłem na bloku operacyjnym, choć wiele razy mnie zapraszał. Bałem się, że zemdleję i będzie ze mną kłopot. Ale on często opowiadał o operacjach, i tych udanych, i tych, gdy coś źle poszło. Jak było super, cały szpital o tym wiedział, bo Religa szedł wtedy bardzo energicznie korytarzem, tupiąc obcasami, ręce miał założone do tyłu, a wzrok pełen dumy. Mam kilka takich zdjęć z bloku operacyjnego, na których widać, że ma w oczach pełnię szczęścia. Kiedyś dużo opowiadał o problemach z pacjentem, u którego operował przewlekłą zatorowość płucną. Mówił, że nie wie, co zrobić.

Był wtedy przygnębiony?
Nie, mówił tylko, że trzeba poszukiwać nowych rozwiązań. Pewnego dnia zapytałem go, kto najlepiej na świecie wykonuje takie zabiegi. A on na to: "Janek, dziękuję ci". Od razu skojarzył, że w USA pracuje profesor Jamieson, najlepszy specjalista od zatorów płucnych. W imieniu fundacji wypisaliśmy zaproszenie, a tymczasem Religa już chwycił za telefon, dzwoni do Stanów i mówi, że ma problem, nie potrafi sobie z nim poradzić i prosi o pomoc. Ilu jest chirurgów, którzy tak otwarcie potrafią przyznać się do bezradności? Jamieson zapytał tylko, kiedy ma przyjechać. Przyleciał i przez ponad dwie doby nie wyszedł z kliniki. Nie interesowało go zwiedzanie Krakowa ani uroczyste kolacje, siedział ze Zbyszkiem i przyjmowali kolejnych pacjentów.

No właśnie, jak profesor traktował swoich pacjentów?
Byli dla niego najważniejsi. Wszystkie opowieści o tym, że gotowy był pomóc każdemu, kto o to poprosi, są prawdziwe. 10 lat temu, dokładnie w sylwestra, do Religi zadzwoniła jakaś kobieta spod Piły, mówiąc, że od dwóch lat mąż nie wstaje z łóżka i chyba już umiera. Religa od razu zaproponował, żeby przywiozła męża do Zabrza. Na co ona: "Jak to pan sobie wyobraża? Jak mam przyjeżdżać? Ja mam pięcioro dzieci, tyle gadziny w stajni, kto się tym wszystkim zajmie"? Nie wiem, jak to się skończyło, chyba wysłano po tego mężczyznę karetkę. Religa wszczepił mu sztuczną komorę serca.

Profesor Religa mówił mi jednak kiedyś, że nie lubi ludzi.
Czytałem ten wywiad i dziwiłem się. To nieprawda, on po prostu wolał samotność. Podam pani przykład: ciągle zdarzało się, że obcy ludzie podchodzili do niego i opowiadali, że coś ich boli albo ktoś bliski ma arytmię serca i prosili o diagnozę. Tymczasem Zbyszek wiedział, że nie może tego zrobić bez zajrzenia w historię choroby. Nie chciał też zbywać ludzi byle czym, więc robił wszystko, by uniknąć takich sytuacji. Jeśli nie musiał jechać pociągiem, to nie jechał. Na koncerty przychodził w ostatniej chwili, a z bankietów szybko wychodził. Bo tam zawsze ustawiała się do niego kolejka ludzi: jedni chcieli mu powiedzieć, że go szanują, inni, że wiedzą o jego chorobie. On tego nie lubił, więc od ludzi uciekał na ryby.

Podobno na rybach najlepiej odpoczywał.
W łowieniu chodziło mu o walkę. Dlatego lubił łowić karpie, bo musiał zdrowo się namęczyć, zanim je wyciągnął. Kiedyś dostaliśmy zaproszenie do Kijowa i szef tamtejszej kardiochirurgii w szpitalu uniwersyteckiej chciał zrobić Zbyszkowi niespodziankę. Zawiózł go nad staw hodowlany i z zadowoleniem powiedział, by łowił sobie, ile chce. Religa popatrzył na te stawy, potem na mnie i nie wiedział, co odpowiedzieć. Bo jego nie interesowała ryba podstawiona na talerzu. Zresztą z reguły wrzucał złowione sztuki z powrotem do wody. Albo dzwonił wieczorem, zapowiadając, że wpadnie za 20 min. Mówił do mojej żony: "Wiozę ci ryby, cieszysz się?". A ona zawsze odpowiadała, że tak, choć wiedziała, że będzie musiała je do późna oprawiać, smażyć.

Czy poza pracą i polityką cokolwiek jeszcze dla profesora się liczyło?
Piłka nożna i ukochany Górnik. Potrafił przyjechać z Warszawy na mecz do Zabrza, a potem szybko wracać do stolicy, żeby następnego dnia rano iść do pracy. Nie przepuścił żadnego ważnego spotykania, on wręcz kalendarz ustawiał pod rozgrywki Górnika. Zresztą w rodzinie Religów są sami kibice. Zbigniew i Anna są wierni od lat Górnikowi, syn Grzegorz kibicuje Legii Warszawa, a wnuczek, syn Grzegorza, został przekabacony przez dziadka i dopinguje drużynie z Zabrza. Pamiętam, że pewnego razu siedzieliśmy razem na stadionie: ja, Zbyszek i wnuczek, i w pewnym momencie Maciek mówi: "Dziadku, nasi grają nawet nieźle". Gdy Zbyszek usłyszał to "nasi", popatrzył na mnie porozumiewawczo, a w oczach miał taką dumę i miłość, jakby wygrał milion w totolotka. Nic nie mówił, ale widać było, że jest strasznie szczęśliwy, że jego wnuk powiedział o Górniku "nasi".

Podobno profesor był krewkim kibicem.
Bardzo krewkim. Jakieś 10 lat temu siedzieliśmy razem na meczu o mistrzostwo Polski między Górnikiem a Legią. Po kilkunastu minutach widać było wyraźnie, że sędzia "drukuje" mecz. Bezczelnie, na oczach kilkudziesięciu tysięcy ludzi siedzących na stadionie. Wokół pełno dziennikarzy, a profesor złości się i co chwilę powtarza: "Ja im, k..wa, powiem". Złapałem go za kolano i mówię, żeby siedział cicho, bo jest osobą publiczną i nie może rzucać żadnych pochopnych oskarżeń. Za nami siedziała Ewa Wachowicz, wówczas rzeczniczka rządu Waldemara Pawlaka, i ona powiedziała, że sama to powie komu trzeba. Górnik przegrał, a Zbyszek poszedł do szatni podziękować piłkarzom, że walczyli do końca.

Dziękował im po przegranym meczu?
Tak, bo Zbyszek wygrane przeżywał bardzo, a przegrane znacznie mniej. Ostatnio było ich niestety zbyt dużo, więc ciągle powtarzał, że już nie ma sił do tych patałachów. Ale nadal ich kochał i znowu przyjeżdżał na kolejne mecze. Ostatni raz jesienią ubiegłego roku, gdy był już bardzo chory. Spotkaliśmy się wtedy ze Staszkiem Oślizłą, legendą polskiej piłki nożnej, chwilę porozmawialiśmy. Wtedy jeszcze wszyscy wierzyliśmy, że ze Zbyszkiem będzie dobrze.

Czy profesor Religa miał wrogów?
Zawiść jest bezinteresowna, więc trudno sobie wyobrazić, że w środowisku kardiochirurgów, jak w każdym innymi, nie ma niezdrowej rywalizacji. Więc jeśli pyta pani, czy są ludzie, którzy go nie lubią, to oczywiście tak! Jeżeli swojego asystenta postawił przed komisją dyscyplinarną z powodu zarzutów łapówkarskich, to z pewnością niejednemu to się nie spodobało. Ale żadnych nazwisk podawać nie będę.

Kiedy aresztowano kardiochirurga Mirosława G., mówiło się, że stał za tym Zbigniew Religa, wtedy minister zdrowia w rządzie PiS. Miał zazdrościć sławy młodszemu i zdolniejszemu koledze.
Nie, nie. Religa nigdy nie myślał w ten sposób. On byłby szczęśliwy, gdyby widział, że rośnie nowe pokolenie kardiochirurgów, nawet przewyższających go umiejętnościami. Zazwyczaj jest tak, że mistrz hamuje rozwój swojego ucznia, zamiast go przyspieszać. Tymczasem Religa wręcz zmuszał ludzi, by się rozwijali. Kto nie dotrzymywał mu kroku, odpadał. On nigdy nie był niczyim wrogiem.

*Jan Sarna, dyrektor Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii w Zabrzu