Klara Klinger: Czy Nina i Kasia nie czuły się pokrzywdzone, gdy przyznano im mniej pieniędzy?
Myślę, że nie. Zawsze mówiłem córkom, że bardziej się liczy to, że państwo poniesie odpowiedzialność, że nie chodzi o sumę, tylko o samo uzasadnienie wyroku.

Reklama

Andrzej Ofmański, który wychował Kasię i Ninę: Proces ciągnął się siedem lat. Czy dziewczyny miały chwile zwątpienia?
Miewały dość. Mówiły, że koleżanki im dokuczają. Kasia miała problemy, kiedy starała się o pracę, szef firmy, do której chciała się dostać, był do niej nieprzychylnie nastawiony. Słyszały różne komentarze. Jednak zależało nam na znalezieniu kogoś, kto wziąłby za to wszystko odpowiedzialność.

Na co Nina i Kasia wykorzystają pieniądze z odszkodowania?
Kasia jeszcze mieszka z nami, ale myśli o wyprowadzce. Teraz będzie mogła się usamodzielnić. Ma chłopaka, skończyła studia, była najlepsza na roku, obecnie planuje podjąć drugi kierunek studiów, pracuje. Nina prowadzi z mężem prywatną firmę komputerową. On jest informatykiem, ona skończyła marketing i zarządzanie.

A Edyta?
Edyta zrobiła licencjat z socjologii w Warszawie, a w Poznaniu zaczęła robić studia magisterskie. Skończyła je, ale nie obroniła pracy. Siedzi zamknięta w domu i nic nie robi.

Często myśli pan o tym, jak 25 lat temu doszło do tej tragicznej zamiany dzieci?
Zobaczyłem je dopiero kilkanaście dni po porodzie, w Wigilię. Żona rodziła przed terminem, bo to była ciąża bliźniacza. Zima była mroźna i żona była przeziębiona, w szpitalu doprawiła się, bo były tam powybijane okna, a ona leżała na zimnym łóżku. Po porodzie natychmiast dostała penicylinę. Nie mogła więc karmić. A dzieci jako wcześniaki zabrali do inkubatorów. Nikogo tam nie wpuszczano, więc żona widziała je tylko chwilę po porodzie.

A kiedy pan po raz pierwszy zobaczył córki?
Dzwoniłem do szpitala, ale nie chcieli mi powiedzieć, czy urodziły się córki, czy synowie, dlatego wsiadłem do starej Warszawy i ruszyłem. Kląłem strasznie, bo samochód ledwo się toczył. Kiedy w końcu dotarłem, pierwszą osobą, na którą się natknąłem, był lekko podcięty lekarz w izbie przyjęć z kudłatym kotem na ramieniu. Ale do żony oczywiście mnie nie wpuścili, więc tylko potajemnie wymieniliśmy sobie przez sprzątaczkę liściki. Po kilku dniach wróciliśmy do domu bez dzieci, bo musiały jeszcze zostać w szpitalu. Najpierw odebraliśmy Kasię, a w Wigilię Ninę. Byliśmy zupełnie zdezorientowani, młodzi, pierwsze dziecko, i to od razu dwoje. Ja nawet zapomniałem o choince, tylko prałem pieluchy - 80 na dobę. Latałem szukać mleka, bo nie można było dostać. Na dodatek okazało się, że Nina ma szpotawą stópkę i lekarz kazał ją cały czas masować.

Dziewczynki były podobne do siebie?
Były tak maciupkie, że sięgały od łokcia do dłoni. Trudno mówić o jakichś rysach twarzy. Nie mieliśmy nawet czasu ich porównywać. Przez święta mordowaliśmy się z biegunką, którą córki przyniosły ze szpitala. Kiedy przyszedłem drugiego stycznia z pracy - one dosłownie mdlały z odwodnienia. Pognaliśmy do szpitala. Pielęgniarka zabrała dzieci w hallu i tyle je widzieliśmy. Zdążyliśmy tylko powiedzieć o chorej stópce. Odwiedzać dzieci można było dwa razy w tygodniu, mogliśmy je oglądać tylko przez szybę. Minęło kilka tygodni. Kiedyś żona zapytała pielęgniarki, co ze stópką? Odpowiedziała, że rehabilitant stwierdził, że nóżka jest zdrowa. Jak się potem okazało, Edyta, czyli nasza biologiczna córka wyszła z Niekłańskiej i trafiła do innego szpitala. Nadal miała chorą nogę. A lekarz oglądał już zamienione dziecko.

Reklama

Nic wam się nie wydało podejrzane, kiedy odebraliście dzieci?
Pamiętam moment, kiedy przynieśli mi Ninę. Położyli ją na metalowy stół, była zawinięta w brudny kaftan. Prawdopodobnie ulewała na niego mleko. Był tak sztywny, że dosłownie stał na stole. Dziecko miało przez niego czerwoną, obtartą szyję. Miało też przepuklinę na brzuchu od płaczu i odparzenia. Dwie pielęgniarki miały pod opieką osiemdziesiąt niemowląt, nie dawały sobie rady, dzieci ciągle płakały, tam był jeden wielki ryk. Nic nie wydawało nam się podejrzane. Nie dało się rozpoznać, że oddano nam nie nasze dziecko, wszystkie trzy dziewczynki były blondynkami, bardzo podobnymi do siebie. Po jakimś czasie poszliśmy z dziewczynkami na kontrolę do lekarza, stwierdził, że to dwujajowe bliźniaczki, dlatego trochę się różnią.

Wiecie, jak doszło do zamiany?
Lekarka w sądzie zeznawała, że oddział był przepełniony. Dzieci leżały w szufladach biurek, w koszach na bieliznę, po trzy w jednym łóżeczku. Mogli je zamienić, kiedy zdejmowali opaski do zastrzyku albo do kąpieli. Na pytanie sędzi, czy może być więcej takich wymienionych dzieci, po długiej przerwie lekarka powiedziała: „Moim zdaniem tak”.

Kasia i Nina różniły się wyglądem. A charakterem?
Też. Kasia ma charakter podobny do mojego, jest samodzielna, uzdolniona manualnie. Nina jest wykapaną mamą - spokojna przylepa, która nigdy na nikogo nie powie złego słowa, bardzo porządna. W szkole podstawowej miały wspólne koleżanki, ale później poszły do innych liceów. Każda chciała mieć swój świat.

Kłóciły się?
Nina była spokojniejsza, lubiła siedzieć w domu, a Kaśki wiecznie nie było. Kłóciły się, bo Kaśka była bałaganiarą. Dochodziło do sporów. Żona wtedy przychodziła i mówiła: zamykam drzwi, bo się leją. Ale były bardzo z nami zżyte, byliśmy naprawdę blisko. Wszystko układało się tak dobrze, że aż miałem złe przeczucia, czułem, że coś wisi w powietrzu.

Jak poznaliście prawdę?
Kiedy Kasia była w liceum, zaczęła nam mówić różne dziwne historie. A to że ją mylą na ulicy z inną dziewczyną, a to, że ktoś twierdzi, że była na obozie na Słowacji, a nie była. W końcu jedna koleżanka, Emilia, postanowiła, że umówi obie dziewczyny. Jedną znała z podstawówki, drugą z liceum. Dała Kasi telefon Edyty. Umówiły się na spotkanie na Starym Mieście. Kasia potem mówiła, że jakby zobaczyła drugą siebie. Były takie same. No i zaczęły kojarzyć fakty. Po pierwsze datę urodzenia, pieprzyki takie same, ten sam chód. Ale kiedy okazało się, że Edyta miała chorą stopę, Kasia wiedziała już, co się stało. Że Edyta została zamieniona w szpitalu.

A co państwo na to?
Kasia powiedziała mamie dopiero po miesiącu. Wróciłem do domu, zobaczyłem żonę całą we łzach. Kasia mówi: „Tato zamienili Ninę w szpitalu”. Powiedziałem jej tylko, żeby nie gadała bzdur, że to sobowtór i żeby poszła się uczyć. Nie rozmawialiśmy na ten temat do momentu, kiedy Kasia przyprowadziła Edytę do domu. Nie było mnie w domu, ale kiedy wróciłem żona powiedziała: „Edyta to moja córka”. Opowiadała, że tembr głosu, ruchy, mowa, uśmiech były identyczne jak u Kasi. Na drugi dzień sam zobaczyłem Edytę. Zrozumiałem, że Kasia miała rację.

Co pan poczuł?
To była moja krew, moje dziecko. Kiedy potem zobaczyliśmy panią Wierzbicką, było jasne jak słońce, że to biologiczna mama naszej Niny. Potem zobaczyliśmy obrazki robione przez Edytę, były identyczne jak te, które robiła Kasia. Na każdym kroku się potwierdzało, że to siostry.

Co na to Nina?
Ukrywała uczucia. Płakała w nocy. Zapytała siostry żony: „Ciociu, co teraz ze mną będzie?”. Bała się. Ale najgorzej przeżyła to żona, przez dwa miesiące nie przespała ani jednej nocy. To był początek depresji.

Miał pan problem z tym, że Nina nie jest pana córką?
Nie. To była moja ukochana córka i tak zostało. Nic się nie zmieniło w moich uczuciach do niej.

A co czuł pan do Edyty?
Jak tylko ją zobaczyłem, poczułem więź krwi.

Chcieliście zamienić się dziećmi z państwem Wierzbickimi?
Nigdy. Oni też byli bardzo zżyci z Edytą. Ale mieliśmy dylemat, co robić choćby w święta. Zaprosić Edytę na Wigilię? Sprawiamy przykrość jej rodzicom. I to był cały czas dylemat. Zastanawialiśmy się, co robić. Żona zadzwoniła do rzecznika praw dziecka. Poradzono jej, żeby poszła do prokuratury.

A Kasia i Edyta zaprzyjaźniły się?
Na początku były jak papużki nierozłączki. Edyta bywała u nas codziennie. Chciała nadrobić to, czego nie miała, myśmy żyli inaczej, państwo Wierzbiccy inaczej. Ja miałem mały jachcik, jeździliśmy co zimę na narty. Ona spędzała wakacje w zupełnie innym stylu, wyjeżdżała do babci. Więc pływała z nami na żaglach, zimą uczyłem ją jeździć na biegówkach. Czułem, że dziewczyna tego chce.

Potem pojawiła się rywalizacja?
W sądzie Nina mówiła: „Edyta myśli, że zajęłam jej miejsce. A to Edyta do nas przychodzi i rodzice gadają z nią godzinami”. Pojawiły się zazdrość i obawa. Kasia poczuła lojalność wobec Niny. A Edyta mówiła, że ma dwie rodziny, a tak naprawdę żadnej. To były bolesne słowa. Całkowicie popsuło się, kiedy Edyta wyjechała na studia do Poznania. Chciała uciec. Urwały się kontakty, ona odkładała telefon, zmieniała numery. Ze wszystkimi zerwała kontakt, a kiedyś była towarzyska, energiczna, serdeczna. Teraz siedzi w zamknięciu. Mieszka u państwa Wierzbickich, ale jak lokator. Nie mówi "dzień dobry" "ani do widzenia". Zamyka drzwi na klucz i siedzi całymi dniami w pokoju. Jak my przychodzimy, to wychodzi.

Kiedy pan ostatnio rozmawiał z Edytą?
W sierpniu zeszłego roku. Podeszła do mnie w sądzie, pojechaliśmy do kawiarni, potem do kolejnej, na działkę. Rozmawialiśmy o wszystkim. Powiedziała, że zadzwoni. Od tego czasu koniec. Wyłączone telefony, zmiana numerów. Odzyskaliśmy córkę i straciliśmy ją.

Co pan powie rodzicom, którym wtedy też personel szpitala mógł zamienić dziecko. Robić badania DNA?
Nie ruszałbym tego. Szkoda życia.