KLARA KLINGER: Na co wziął pan pierwszy kredyt?

MIECZYSŁAW K.*: Oboje z żoną jesteśmy na rencie, pomagaliśmy synowi, który był wtedy na studiach i po prostu któregoś dnia zabrakło nam na życie. Zadzwoniłem do biura pośrednictwa kredytowego. Pożyczkę dostałem bardzo szybko, rozłożoną na kilka lat. Rata wynosiła 200 zł miesięcznie. Pomyślałem, że jak zaciśniemy pasa, to damy radę. Jednak w pewnym momencie po zapłaceniu rachunków przestało starczać na spłatę raty. Więc poprosiłem o kolejny kredyt. Potem żona zaciągnęła kolejny, a później syn postanowił nam pomóc i też wziął.

Reklama

Nie przyszło panu do głowy, że jak weźmiecie na siebie kolejne zobowiązanie, to rata będzie jeszcze większa?

Byliśmy w desperacji, myśleliśmy, że jak pożyczymy pieniądze, to spłacimy obecne pożyczki i jakoś to się będzie kręcić. Nie zastanawialiśmy się, co będzie potem. W jednym z biur trafiłem na mężczyznę, który obiecał, że załatwi nam 20 tys. zł kredytu i będziemy mogli wyjść z matni. Musimy tylko przygotować dla niego 4 tys. zł, czyli 25 proc. prowizji od pożyczki. W pierwszym momencie się nawet na to zgodziliśmy, bo bardzo potrzebowaliśmy gotówki, jednak skontaktowaliśmy się z inną osobą, która też obiecywała pomoc. Ta pani brała tylko 10 proc. prowizji i od razu zawiozła nas do banku pod Krakowem.

Dlaczego sami nie poszliście do tego banku? Nie musielibyście płacić pośrednikowi?

Po pierwsze w naszej miejscowości nie ma banku. A poza tym nie mamy zdolności kredytowej, a syn też już spłacał kredyt. Ale pani Małgosia jakimś cudem załatwiła nam kredyt w tym samym banku. W kasie wypłacono nam do ręki 20 tys. zł, które schowaliśmy do teczki. Potem gdy siedzieliśmy w samochodzie, mąż pani Małgorzaty kazał nam odliczyć te 2 tys. zł prowizji. Jakieś dwa tygodnie później ta kobieta sama zadzwoniła do nas, pytając, czy przypadkiem nie chcemy kolejnej pożyczki. Namawiała na kredyt na hipotekę. A kiedy mówiliśmy, że nie mamy żadnego mieszkania, przekonywała, że możemy kogoś poprosić, żeby wziął pożyczkę pod zastaw swojej nieruchomości. Potem jednak powiedziała, że tak czy siak załatwi nam kolejne 45 tys. zł.

I zgodziliście się?

Reklama

Pomyśleliśmy, że to może ostatecznie załatwi nasze problemy. Spłacimy wszystko i zostaniemy tylko z jednym kredytem. Byliśmy tylko zdziwieni, jak pani Małgosia jest w stanie załatwiać dla nas pożyczki, skoro nie mamy żadnej zdolności kredytowej? Tłumaczyła, że ma swoje znajomości. Znowu z nami pojechała, podpisaliśmy wnioski, ale pieniędzy tym razem nam nie wypłacono w kasie. A pani Małgosia żądała 4 tys. 250 zł. Była bardzo rozgoryczona, że nie mamy tylu pieniędzy przy sobie. ”Jak to, nie macie? - pytała. - A co z tymi z poprzedniego kredytu?” Tłumaczyliśmy, że wszystko wydaliśmy na spłaty zaległych rat. Ostatecznie ustaliliśmy, że przyjedzie do nas do domu po odbiór pieniędzy.

Nie wydawało wam się to wszystko dziwne?

Właśnie wtedy po raz pierwszy do mnie dotarło, że to wszystko nie ma sensu, że ten kolejny kredyt nic nie załatwi. I że ten łańcuch pożyczek trzeba przerwać. Na szczęście okazało się, że bank nie przydzielił nam kredytu, tylko pytał o kolejne zabezpieczenia. Wtedy po prostu odmówiliśmy. Była Wielkanoc, a my po spłacie wszystkiego zostaliśmy z 35 zł w kieszeni. Ale postanowiłem, że już nie bierzemy żadnych pożyczek.

To chyba dobra decyzja.

Ale nie wiem, co dalej robić. Mamy tyle kredytów, że rata wynosi 3 tys. zł miesięcznie. To więcej, niż razem mamy: nasze renty razem wynoszą 1100 zł, a pensja syna, który jest nauczycielem, to 1300 zł. Kiedy wszystko oddamy, nie mamy za co żyć. Próbowałem nawet rozmawiać z komornikami. Byłem u radcy prawnego, ale to nic nie pomogło. Nie wiem, co zrobić. A kiedy człowiek jest w takiej sytuacji, przychodzą bardzo różne myśli do głowy.

*Mieczysław K. mieszka pod Krakowem, ma 300 tys. zł kredytu w kilku bankach plus odsetki