DZIENNIKOWI udało się dotrzeć do osób, które znają relację z lotu 002 złożoną przez załogę samolotu. Połączona z wypowiedziami pasażerów pozwala zrekonstruować, co działo się na pokładzie maszyny w nocy z piątku na sobotę nad Kanadą.

Wiadomo, że boeing 767-300 wystartował tuż przed 9 wieczorem czasu amerykańskiego - w Polsce była wtedy 3 nad ranem w sobotę. Pierwsza godzina lotu upłynęła normalnie, samolot po starcie przez kilkanaście minut podążał na wschód, a potem skręcił na północny wschód nad Kanadę. Piloci wiedzieli o burzach, ale sytuacja nie wyglądała groźnie.

Reklama

>>>Samolot LOT-u ledwo wyszedł z burzy

Jednym z 206 pasażerów lotu 002 był Zbigniew Michno. "Pogoda była fatalna, mimo dużej wysokości lecieliśmy przez gęste chmury. Jakby w mleku" - opowiada mężczyzna. Jego kolega zwrócił mu uwagę na dużą prędkość maszyny, sięgającą nawet 1000 kilometrów na godzinę. "Obserwowaliśmy dane wyświetlane na monitorach w kabinie pasażerskiej" - mówi Michno.

Po około 70 minutach od startu, około godz. 10 wieczorem czasu amerykańskiego, samolot leciał z prędkością 850 km/godz. na wysokości 33 tys. stóp (około 10 km) kierowany przez autopilota. Turbulencje już dawały o sobie znać, ale nie były jeszcze bardzo silne. Nagle o 10.04 samolot zaczął sam szybko się wznosić. W ciągu minuty zyskał 600 metrów wysokości.

Autopilot próbował przeciwdziałać wznoszeniu, ale wyłączył się na wysokości prawie 11 km. "W kabinie włączył się alarm autopilota. Piloci przejęli stery i według ich relacji równocześnie turbulencje zrobiły się o wiele silniejsze, a samolot zaczął w szybkim tempie tracić prędkość" - mówi osoba znająca relacje załogi boeinga. "Piloci sami zaczęli obniżać lot, by rozpędzić samolot" - opowiada nasz rozmówca.

Zbigniew Michno dobrze zapamiętał ten moment. "To było jak czołowe zderzenie ze ścianą wiatru. Samolot przechyliło na jedno skrzydło, zaczęliśmy raptem spadać. Aż podskoczyliśmy na fotelach, żołądki podjechały do gardeł" - wspomina.

Reklama

Kiedy piloci zaczęli lecieć w dół, wydarzyło się kolejne niepokojące zjawisko - we wstrząsanym turbulencjami samolocie na chwilę przygasło oświetlenie: zarówno w kabinie pilotów, gdzie jednak przyrządy dalej były podświetlone, oraz w przedziale pasażerskim. "Trzęsło dłuższy czas, traciliśmy wysokość. Ludzie jęczeli ze strachu, kurczowo trzymali się foteli. Do tego przerażające dźwięki, jakby naprawdę coś złego działo się z samolotem" - mówi inny z pasażerów, proszący o zachowanie anonimowości.

Piloci zaobserwowali jeszcze jeden niepokojący objaw: samolot poruszał się coraz wolniej, chociaż leciał w dół i powinien się rozpędzać. O 10.05 po zniżeniu o 600 m prędkość spadła do 685 km/godz., minutę później i 800 m niżej - do 629 km/godz. Piloci byli zaskoczeni odczytami, zaczęli podejrzewać awarię przyrządów pokładowych i wtedy właśnie zameldowali o swoich spostrzeżeniach kontroli lotów.

W końcu udało im się opanować maszynę. Boeing wyrównał lot około godziny 10.09 na wysokości około 8,6 km i przy prędkości 759 km/godz. Jednak piloci nie byli już pewni swojego samolotu - po trwających kilka minut sprawdzeniach przyrządów, które nie wykazały żadnej usterki, zgłosili kontroli lotów powrót i lądowanie awaryjne. Kapitan poinformował też o swojej decyzji pasażerów.

Na LOT-owskiego Boeinga 767-300 czekało na płycie lotniska Toronto 10 zastępów straży pożarnej i karetki pogotowia. "Strasznie się lądowało. Nie chodzi mi o to, że trzęsło, tylko o błyskające koguty służb ratowniczych. Chylę czoła przed profesjonalizmem pilotów i stewardes" - mówi Zbigniew Michno.

Jego zdaniem na ziemi LOT się już jednak nie popisał. Do podróżnych nie wyszedł żaden opiekun, który zająłby się pasażerami. "Wkradł się chaos. Tym bardziej że było wiele osób z Białorusi, Ukrainy, które nie znały żadnego języka obcego. Ale już najgorzej się poczułem, gdy przeczytałem komunikat LOT. Według nich nic się nie wydarzyło" - dodaje Michno.

I rzeczywiście, dla linii lotniczych cały incydent przebiegł jak najbardziej zgodnie z procedurami, a żadne skargi od pasażerów do LOT-u nie dotarły. "Piloci zachowali pełen profesjonalizm i należą im się duże gratulacje. Samolot nie musiał lądować, bo był sprawny, ale skoro kapitan uznał inaczej, my go w tej decyzji popieramy. Sprawdzenie w Toronto wszystkich podzespołów przed lotem przez Atlantyk również było jak najwłaściwszą decyzją" - mówi Jan Kreczmar, dyrektor biura komunikacji korporacyjnej LOT.