W połowie lat 90. obrazki przepełnionych wagonów drugiej klasy z upitymi niemal do nieprzytomności żołnierzami opuszczającymi koszary były tradycją. Przemierzający Polskę młodzi mężczyźni siali popłoch wśród zwykłych pasażerów. Terroryzowali konduktorów. Cieszyli się jedynie sprzedawcy piwa, którzy szybkim krokiem z pełną torbą browara przemierzali składy PKP na co większych stacjach. "Piwo jasne, piwo jasne" - na ten komunikat rezerwa niemal zawsze reagowała z entuzjazmem. A sprzedawca zgarniał po drodze okrągłą sumkę. Teraz to już historia. Armia się profesjonalizuje. Nie ma już poborowych. Nikt już nie mówi o niej "syf". Rezerwa na dobre odeszła do cywila.
W 1919 roku, kiedy po raz pierwszy przeprowadzono powszechny nabór, do służby na dwa lata wcielono niemal 200 tys. żołnierzy. Ówczesne dowództwo nie miało problemu ze ściąganiem do koszar młodych chłopaków. Jak wyjaśnia historyk Andrzej Ajnenkiel, dla wielu Polaków żyjących w dwudziestoleciu międzywojennym wojsko było szansą na awans społeczny. "Chętnie wstępowała do niej chłopska młodzież i mniej zamożni robotnicy. Dostawali eleganckie mundury, buty i wyżywienie. To w tamtych czasach było coś" - mówi Ajnenkiel.
Powojenne pobory były inne. Pierwszy z 1944 roku organizowało już Ludowe Wojsko Polskie. Przez dziesięciolecia służba w nim była jednym z filarów PRL-owskiej propagandy. I najsłabszym, bo młodzi już tak bardzo jak przed wojną do armii się nie garnęli. Zniechęcała ich zaprowadzona wzorem radzieckiej armii surowa dyscyplina i legendarna brutalna fala, czyli nieformalna hierarchia panującą wśród żołnierzy. "Jej mechanizm był prosty: starsi żołnierze, którzy odsłużyli większą część służby, mieli trzymać w ryzach i zagospodarowywać czas młodszym rocznikom" - wyjaśnia socjolog Robert Wyszyński. "Jednak z biegiem lat sytuacja pogarszała się. Przełożeni przymykali oko na wiele zachowań, które mogły uchodzić za znęcanie się. Zasada była prosta: byle w koszarach panował spokój" - dodaje. Socjolog Mariusz Jędrzejko w swojej książce "Koty, wicki i rezerwa: zwyczaje, obrzędy i język fali" szczegółowo charakteryzuje podział na grupy w armii.
Jak poznać dziadka
"Dawniej żołnierza nie trzeba było nawet pytać, do której grupy należy. Widać było to już po sposobie noszenia munduru" - twierdzi Jędrzejko. Stygmatem był między innymi pas od spodni. Im niżej wisiała jego końcówka, tym dłuższym stażem w wojsku mógł pochwalić się poborowy. Koty zapinały mundur aż po ostatni guzik, z kolei dziadki mieli prawo nie dopinać się, a nawet co niektórzy specjalnie odrywali część skrzydełek z orzełka na czapce.
"Koty to poborowi z najmniejszym stażem w wojsku. To oni wykonywali polecenia, wręcz służyli i wyręczali w obowiązkach dziadków" - mówi Jędrzejko. Kotem zostawało się po przekroczeniu bram jednostki. Na kolejny szczebel hierarchii - wicków - awansowało się po pół roku służby. Po kolejnym półroczu zostawało się już dziadkiem. W niektórych jednostkach funkcjonowały jeszcze inne grupy - cywile (żołnierze, którym zostało 50 dni i mniej do wyjścia do cywila) i pany (ci, którzy opuszczali koszary za mniej niż 12 dni). Rządzili jednak dziadkowie. Mogli "rzucić cyfrą" - czyli chwalić się perspektywą szybkiego wyjścia do cywila. Jak mieli dostęp do alkoholu, pili. Jak chcieli się powyżywać na kotach, proszę bardzo. Jedną z popularnych zabaw była tzw. szafa grająca. Dziadki zamykały "młodego" w metalowej szafie i kopali w nią, aż ten na pewien czas tracił słuch. Inna zabawa to taksówka. Stare wojsko mogło w każdej chwili zawezwać młodego, później wsiąść mu na plecy i dać się podwieźć. Np. do WC. Bardziej brutalne były pompki na suficie - czyli podrzucanie kota do góry, aż ten o niego zaczął uderzać. Ta metoda była jednak zarezerwowana dla najbardziej wytrawnych. Trzeba było wiedzieć, jak wypompować młodego. Przegięcie nawet za komuny groziło prokuratorem.
Fala miała swoje etapy. Pierwsze dni nazywano "odbojem". To wtedy młodzi żołnierze uczyli się poleceń wydawanych przez starszych kolegów. Potem było brutalniejsze "docieranie". - To wyglądało dość przerażająco, bo dziadki mogły upadlać młodzików do woli. Na przykład, gdy sprzątali, wyzywali ich od najgorszych, wywalali kosze na śmieci albo rzucali między nich butelki z pastą do czyszczenia, czyli tzw. granaty, które się rozpryskiwały na wszystkie strony - wspomina jeden z oficerów do dziś służący w wojsku. Po tym wszystkim następował rytuał "obcinania ogona" kotom. - Po trzech miesiącach służby dziadki wymierzali im mocne razy pasem w goły tyłek. Na uśmierzenie bólu dawano mu napić się wódki. Od tej pory taki żołnierz mógł szczycić się tytułem starszego kota i był już lepiej traktowany - opisuje oficer. Kto jednak nie dostosował się do obyczajów fali, nie mógł mieć obciętego ogona. Tacy żołnierze nie mieli łatwego życia. Nazywano ich "staluchami", nie mieli kolegów ani szacunku. Można było ich nawet okraść.
Kategoria zdrowia D - czyli do d..py
Właśnie dlatego wojsko dla wielu było co najmniej stratą czasu. W latach 80. studenci tworzyli organizacje pacyfistyczne protestujące przeciw armii poborowej - najliczniejszą była Wolność i Pokój, w której obok Jana Rokity działał obecny szef MON Bogdan Klich. Młodzi kombinowali, by dostać kategorię E lub D. Pierwsza w języku wojskowym oznaczała "Ewakuować z kobietami i dziećmi", druga po prostu "do Dupy". Obie wykluczały możliwość służenia w armii.
Janusz Panasewicz, wokalista zespołu Lady Pank, wspomina, że sam trafił za kratki za to, że nie chciał iść służyć w armii. "Migałem się od służby przez kilka lat. Nie przychodziłem na wezwania, opowiadałem, że jestem chory. Wreszcie w 1980 roku mnie zgarnięto i trafiłem do aresztu na 10 miesięcy, a potem do jednostki" - mówi nam wokalista. Panasewicz przyznaje, że musiał przejść falę i nie należała ona do najprzyjemniejszych. Dziennikarz Kamil Sipowicz związany z piosenkarką Korą Jackowską przyznaje, że wymigał się od wojska dzięki opinii lekarza. "Nie chciałem iść w kamasze, bo po pierwsze należałem do ruchu hipisowskiego, a po drugie byłem wychowany w tradycji wolnościowej. Nie zamierzałem składać przysięgi na wierność partii i Związkowi Radzieckiemu. Już w liceum chodziłem do psychiatry. Dzięki temu uzyskałem kategorię wojskową E, co dało mi na dwa lata odroczenie. Potem poszedłem na studia" - opowiada. Twierdzi, że jego wielu kolegów wybroniło się od poboru dzięki temu, że symulowali choroby. Głównie schizofrenię.
Dziś nikt nie musi niczego symulować. Skończyła się pewna epoka. Nie ma już armii z poboru.