Siły zbrojne z poboru nie sprawdzają się. To fakt. Współczesne pole bitwy jest dla nich zbyt nowoczesne. Tu potrzeba obeznanych ze sprzętem zawodowców na wieloletnich kontraktach.Szkoda jednak, że wraz z uzawodowieniem armii – bo w pełni zawodowa, czyli profesjonalnie wyszkolona, będzie dopiero za parę lat – nie poszła troska o obronę terytorialną.

Reklama

Nasze siły zbrojne będą docelowo liczyć 120 tysięcy żołnierzy. Załóżmy, że proces przechodzenia na zawodowstwo przebiegnie perfekcyjnie i powstanie naprawdę dobre wojsko. W krajach położonych na kontynentach, a nie wyspach, armia jest jednak tylko pierwszą linią obrony. Osłania kraj, by zebrał i uruchomił rezerwy, które będą nękać najeźdźcę. Tak zorganizowana jest obrona Szwajcarii, podobne założenia mają Hiszpania i państwa bałtyckie.

Wojsko liczące 120 tysięcy żołnierzy, w tym rezerwistów, nie zdoła odeprzeć inwazji na pełną skalę. W debacie o profesjonalizacji armii zapomniano o powszechnej obronie. Pobór dawał na nią choć cień nadziei. Teraz druga linia ewentualnej wojny ziałaby pustką. Zachowanie poboru byłoby złym pomysłem, bo szkolenie poborowych odbiegało od wojskowych standardów. Dobrze by się jednak stało, gdyby rozwojowi armii zawodowej towarzyszył rozwój obrony terytorialnej. Mielibyśmy wtedy pewność, że po przełamaniu linii zawodowców ewentualny wróg miałby do czynienia z może niezbyt fachowo wyszkoloną, ale zdeterminowaną armią wolnych mężczyzn broniących swojej ziemi. Wprowadzany właśnie system odbiera nam tę nadzieję.